Jazz szufladkować łatwo, ale z reguły nie wpada on do przegródek z etykietami: “masowa popularność”, “platyna”, “splendor i światowa sława”. Z reguły, od której jest wyjątek: Wojtek Mazolewski.
Frontman Pink Freud i założyciel Wojtek Mazolewski Quintet od lat konsekwentnie łamie bariery, za którymi chowała się muzyka jazzowa. Występ za występem wypracowuje sobie miano koncertowego stachanowca, który zapełnia sale nie tylko w Polsce, ale na przykład w Japonii. Okazja, aby przekonać się, czym wyróżnia się jazz w wydaniu Mazolewskiego właśnie się nadarza.
Wojtek Mazolewski Quintet obecnie realizuję serię koncertów o nazwie “Kompozycja Idealna” we współpracy z marką Ballantine’s 12YO. Koncerty odbędą się w największych miastach w Polsce: Katowicach, Wrocławiu i Gdańsku, plus ostatni koncert, który jest jeszcze niespodzianką. Na każdym z nich wystąpi wyjątkowy gość specjalny. Pierwszy koncert, na którym gościnnie wystąpił raper Ras z Rasmentalismy odbył się w 28 stycznia w Katowicach, kolejny planowany jest już na 1 marca we Wrocławiu.
Z Wojtkiem rozmawiamy o tym, czym dla niego jest "kompozycja idealna" - w koncertowej praktyce i przenośni.
Kompozycja idealna na dzisiejszy dzień to…
Udany dzień sam w sobie jest kompozycją idealną. Najlepiej, jeśli kończy się koncertem. Takie są najlepsze.
A muzycznie? Istnieje w ogóle kompozycja idealna?
Muzycznie idealna będzie ta, której w danym momencie potrzebujesz. Jako odbiorca, w idealnej kompozycji szukam czegoś intrygującego, czegoś co mnie zachwyci, zainspiruje. Kiedy mówisz: “idealna kompozycja” ja myślę, czego chciałbym posłuchać.
Teraz czego chciałbyś posłuchać?
Najchętniej nowej płyty Jacka White’a. Ale niestety jeszcze nie jeszcze nie wyszła [śmiech].
A z punktu widzenia twórcy - jak rozpoznajesz idealne kompozycje?
Dla mnie idealne pomysły wynikają z doświadczenia i pracy. Pojawiają się na twojej drodze w wyniku wcześniejszych działań. To tak, jak z karmą - pomysły przychodzą w sposób niewymuszony, spontanicznie.
Z drugiej strony, muzyka jest tajemnicą. Od wieków próbowaliśmy ją opisać, ale idealna definicja nigdy nie powstała. Muzyka dla każdego z nas jest czym innym i, jednocześnie, dla wszystkich tym samym. Dlatego odkrywanie jej dla siebie, ale też dla innych, jest wspaniałym doświadczeniem.
Nie masz czasem wrażenia, że tych doświadczeń jest zbyt wiele i musisz się w jakimś sensie ograniczać, selekcjonować pomysły, które zrealizujesz?
Odnoszę odwrotne wrażenie. Muzyka jest przestrzenią, w której wszystko jest możliwe. W zasadzie nie ma ograniczeń. Dlatego od lat z wielką radością i zachłannością czerpię z wszelkich możliwości, które pojawiają się przede mną: tras koncertowych, wyjazdów, spotkań. Jedynym problemem jest to, jak dać radę, żeby to wszystko przeżyć.
Zabrzmiało lekko pesymistycznie.
Nie, chodzi o to, że mój kalendarz jest rzeczywiście bardzo napięty i właściwie jedyne trudności, jakie mogą się tu pojawić, wiążą się z fizycznością i dopięcia wszystkiego na ostatni guzik.
Na początku roku w tym napiętym grafiku pojawiają się koncerty w ramach cyklu “Kompozycja Idealna” - projektu, który realizujesz we współpracy z marką Ballantine’s. Jak doszło do tej kolaboracji?
Czerpię bardzo dużo korzyści i frajdy pracując z artystami reprezentującymi inne dziedziny sztuki, bo moment, kiedy zaczynamy dyskutować jest dla mnie zawsze bardzo pouczający. Co ciekawe, ostatecznie okazuje się, że pragnienia wszyscy mamy podobne, tylko postrzegamy je z różnych perspektyw. W tym przypadku jest jeszcze ciekawiej, bo współpracujemy z marką whisky. Kultura, jaka się wokół niej wytworzyła również jest sztuką. Przy tworzeniu muzyki, jak i kupażu whisky niezbędne jest bowiem perfekcyjne połączenie poszczególnych elementów.
Jazz i whisky są w pewnym sensie podobne: postrzegane jako ekskluzywne, trudne w odbiorze, ale to tylko pozory. Najlepszym przykładem jest sukces płyty Wojtek Mazolewski Quintet - “Polka”, która pokryła się platynową. Można bezpiecznie powiedzieć, że słuchają was masy.
Myślę, że to nie tylko nasz sukces, ale w ogóle - sukces polskiej muzyki jazzowej. Dobrze, że jazz jest doceniany i, mówiąc bardziej dosadnie: dobrze, że jazz się sprzedaje. To dobra informacja dla całej branży.
Czujesz się odpowiedzialny za wyprowadzanie jazzu na szersze wody?
Zawsze wierzyłem, że muzyka to jest coś bardzo wartościowego i potrzebnego nam w życiu. Potrafię czerpać z tego radość, chociaż to jest ciężka praca.
Czy ta radość do ciebie wraca? Z jakimi reakcjami słuchaczy się spotykasz?
Tych przykładów jest wiele - od takich, że nasza muzyka była inspiracją do stworzenia nowego projektu w pracy, przez to, że pomogła się komuś uśmiechnąć, nakręciła do działania, po historie, że że rodziły się z tego dzieci [śmiech].
Czyli kolejna zasługa na koncie - podwyższanie dzietności.
Muzyka to wspaniały afrodyzjak.
Od wydania “Polki” minęły prawie trzy lata. Czy Polka w platynie jest już inną Polką?
Kobieta zmienną jest, więc ta płyta zmieniała się w zasadzie z dnia na dzień. Ten album cały czas w nas żyje. Poza tym, to bardzo ważna dla mnie osobiście płyta. Myślę, że będę do niej wracał wielokrotnie, nie tylko w domu, żeby posłuchać, ale przede wszystkim żeby ją reinterpretować.
Ważna bo odniosła sukces, czy z innych względów?
Po pierwsze, na tej płycie udało się zawrzeć energię, która w tamtym momencie kipiała we mnie i w moim zespole. Udało się też połączyć wiele momentów, bo kompozycje, ale i pomysły artystyczne, poczynając od pomysłu na tytuł, przez pomysły na okładkę, zdjęcia, teledyski, powstawały na przestrzeni ośmiu czy dziesięciu lat. To było wiele lat, wielu artystów, wiele doświadczeń, uczuć, emocji, miłości… Wszystko to razem przybrało zupełnie nową formę - albumu.
Pomijając sam tytuł, na płycie są kompozycje takie jak “Kraków”, “Grochów” - inspiracje mocno lokalne. Czy publiczność w innych krajach “czyta” je podobnie do nas? Jak gra się “Polkę” na drugim końcu świata?
Mogę powiedzieć, jak się ją grało na festiwalu Takasaki w Japonii.
Siła rażenia tej muzyki jest bardzo podobna. Jej przekaz jest odczytywany, w zasadzie, bardzo klarownie. Nie wiem, z czego to wynika, ale reakcje publiczności zawsze były bardzo żywiołowe - nawet w Japonii, gdzie publiczność jest bardzo wymagająca, osłuchana i potrafi wysłuchiwać koncertu bez jednego szmeru na widowni. Dopiero po ostatnim dźwięku możesz wyczekiwać ostatecznego werdyktu. Nam niejednokrotnie udało się złamać tą zasadę.
Udało się wam skłonić Japończyków do pokazania uczuć?
Tak! Zdarzało się, że już w trakcie koncertu dostawaliśmy jednoznaczny feedback o ich reakcji i zaangażowaniu w sytuację.
Mamy więc bardzo pozytywne doświadczenia - czy to z Japonii, czy z Indii, czy z innych miejsc na świecie, czy w Europie. Ta muzyka działa tak samo bez względu na szerokość geograficzną.
Pink Freud kończy w tym roku 20 lat. Pewnie nie pamiętasz, ile koncertów przez ten czas zagraliście, ale może pamiętasz te, które były w jakiś sposób przełomowe? Które wryły ci się szczególnie w pamięć?
Oczywiście. Koncertów zagraliśmy sporo - były lata, że nawet po 120 rocznie. Ale jednym z pierwszych, który od razu przychodzi mi do głowy, jest ostatni na trasie promującej płytę “Sorry Music Polska”, czyli pierwszy duży sukces Pink Freud.
Jesteśmy bardzo zmęczeni. Zagrać 18 koncertów i się przy tym nie wywrócić, to jest po prostu sztuka. My, młodzi ludzie, którzy tak naprawdę dopiero wchodzą na rynek, już prawie sobie poradziliśmy. Mieliśmy ten jeden, ostatni gwóźdź do wbicia. Ale zmęczenie w garderobie było bardzo mocno odczuwalne. Widziałem, że zbieramy się już naprawdę resztkami sił, ale powiedzieliśmy sobie: “Zróbmy to”. I wyszliśmy na scenę.
Robię kilka kroków i nagle bębniarz potrąca mnie w łokieć, a zawartość szklanki, którą miałem w ręce, wylewa mi się na efekty do gitary basowej. Łapię więc ręcznik i zaczynam wycierać. To było dla mnie dość upokarzające, bo zawsze bardzo dbałem, żeby przed wejściem na scenę wszystko było przygotowane, dopięte, a tu zaczyna się od tego, że muszę posprzątać. Poza tym uzmysłowiłem sobie, że nasze ciała są tak nieskoordynowane, że właściwie słabo już panujemy nad tym, co się dzieje. No i że to bardzo niebezpieczny prognostyk.
Wtedy łączyliśmy jazz z muzyką elektroniczną. Graliśmy bardzo transowe koncerty - kompozycje rozciągały się na kilkanaście minut co najmniej. Koncert w zasadzie dopiero po godzinie nabierał intensywności. Rozpędzamy więc tę maszynę i rozpędzamy. I w pewnej chwili… To był jeden z najwspanialszych momentów na tej trasie w ogóle. Po raz pierwszy poczułem, że muzycznie wychodzi nam dokładnie to, co chcemy; że powstaje jakieś monstrum - groove, który zasuwa jak szalony, wciąga i twórczo wykorzystuje wszystkie dźwięki, które padają dookoła niego. Zaczęliśmy improwizować. Przekroczyliśmy wtedy wiele granic - tych, do których wcześniej nawet się nie zbliżyliśmy tych, z których istnienia wcześniej w ogóle nie zdawaliśmy sobie sprawy.
Kiedy zeszliśmy ze sceny byliśmy już innym zespołem. Wiedziałem, że to nie są żarty, że to, co nas łączy i to, co robimy razem, będzie dla nas już zawsze w życiu ważne.
Przez te lata wypracowaliście sobie jakieś schematy, których trzymacie się na koncertach?
Z jednej strony, ruszając w trasy, lubię mieć wszystko przygotowane - zespół, siebie, koncepcję, nawet kolejność utworów.
Z drugiej strony, kiedy to wszystko już jest zrobione, co wieczór pozwalam sobie, żeby ten porządek zburzyć: zagrać tylko jeden utwór z listy, albo nie zagrać żadnego. W muzyce tak naprawdę chodzi o to, żeby dać sobie wolność.
Jesteś perfekcjonistą?
W jakimś stopniu tak. Czuję, że jest we mnie energia, która czasami zmusza mnie do szukania ideału, perfekcji. Ale z drugiej strony dość wcześnie zrozumiałem, że to może być bardzo niebezpieczne. Widziałem do czego prowadzi moich przyjaciół myślenie o tym, jaka ich muzyka mogłaby być, a jaka jeszcze nie jest, oraz to, że oni nie wiedzą, co zrobić, żeby wejść na kolejny poziom.
Starałem się od tego myślenia uciec i, co za tym idzie, niejednokrotnie, popełnić ogromny błąd - wydając płytę, która nie była idealna czy grać utwory, które nie są najlepsze. Ale to wszystko składa się na doświadczenie - zdobyłem je. Gdybym nie wydał tych płyt, nie zagrał tych koncertów, bał się wyjść na scenę, bo byłem jeszcze za słaby, być może nie byłoby mnie tutaj.
W twoich zespołach funkcjonują jakieś rytuały, których przestrzegacie zawsze przed wyjściem na scenę?
Tak, mamy i bardzo je sobie to cenię. I Pink Freud, i Quintet mają swoje, osobne. Pomagają nam one skoncentrować się na tym, co mamy w danym momencie do zrobienia. Bywa, że na koncert każdy z nas przyjeżdża z innego świata - zmęczony tym co robił wcześniej, trochę oderwany od muzyki. Wychodząc na scenę musimy się z tego oczyścić. Rytuały nam w tym pomagają.
Co dokładnie robicie?
Pink Freud ma coś na kształt zebrania energii i okrzyku podobnego, do czegoś co robią sportowcy, rugbyści, żołnierze. Jest w tym dużo męskiej energii, skupienia na jej koncentracji w sobie i w grupie.
Quintet ma tak zwaną “kulę mocy”. Obojętnie, czy gramy sami, czy z gośćmi, zapraszamy wszystkich tych, którzy są przez nas zaproszeni, żeby wzięli z nami w tym udział. To jest troszeczkę dłuższy rytuał. Nie będę go opisywał - spójrzcie czasem na nasze instagramy i facebooki - na pewno trafi się filmik z hashtagiem “kula mocy”.
Przed koncertami z serii “Kompozycja idealna” dodacie do niej jakieś nowe elementy? Planujesz coś specjalnego?
Oczywiście, że tak! Nie byłbym sobą, gdybym nie wymyślił czegoś nowego. W trakcie tych czterech koncertów zespołu Wojtek Mazolewski Quintet poszukamy odpowiedzi na pytanie, czym jest “idealna kompozycja”. Specjalnie na tę okoliczność wybraliśmy utwory, na przykładzie których będziemy sami sobie, i wam - publiczności, zadawać pytanie, czy te są one idealne, czy też nie. Żeby było jeszcze ciekawiej, na każdy z tych koncertów zaprosiliśmy gości. Ich utwory również wykorzystamy w tej grze.