Trwa wojna. Dobiegający z oddali huk spadających bomb już nie robi na tobie wrażenia. Dreszcz niepokoju przechodzi cię tylko wtedy, kiedy trafiają w okoliczne budynki. Solidne, betonowe ściany twojego mieszkania wydają się teraz cienkie niczym papier i dobrze wiesz, że nie stanowią już właściwie żadnej ochrony. Wystarczy jeden, celnie wymierzony pocisk, aby cały blok złożył się jak domek z kart. Czy na dachu nadal czai się snajper, który rano zastrzelił wychodzącego z klatki sąsiada? - zastanawiasz się zmywając naczynia po śniadaniu i strofując swojego najmłodszego syna, który śmiejąc się biega wokół stołu. Potrafisz sobie to wyobrazić? Tak wygląda codzienność w Syrii.
Między innymi właśnie o tym, jak cienka granica dzieli normalność codzienności i patologię czasu wojny Philippe Van Leeuw opowiada w swoim najnowszym filmie “W czterech ścianach życia”. Główną rolę w tym realistycznym dramacie zagrała Hiam Abbas, znana z takich filmów, jak „Spotkanie” Toma McCarthy’ego, „Monachium” Stevena Spielberga czy „Blade Runner 2049” Denisa Villeneuve’a. Obraz został doceniony na zeszłorocznym Berlinale, gdzie zdobył nagrodę publiczności. Czy zasłużenie, polscy widzowie będą mogli sprawdzić już 16 marca, kiedy film trafi do kin.
Główną bohaterką "W czterech ścianach życia" jest matka trojga dzieci, uwięziona wraz z rodziną w swoim mieszkaniu, która walczy o przetrwanie bliskich. Rodzina odmawia ewakuacji - czekają na powrót ojca, z którym od kilkunastu godzin nie ma kontaktu. Pytanie, czy to dobra decyzja, reżyser każe nam sobie zadawać w trakcie trwania filmu kilkakrotnie. W rozmowie z naTemat Philippe Van Leeuw tłumaczy z kolei, dlaczego wybrał taki temat, mimo że sam nigdy bezpośredniej styczności z wojną nie miał.
Oryginalny tytuł pańskiego filmu brzmi: “Insyriated” [gra słów “incarcerated” - “osadzony; uwięziony” i “Syria”; polski dystrybutor zaproponował “W czterech ścianach życia”] wydaje się idealnie oddawać istotę filmu. Jak pan na niego wpadł?
Celowo użyłem zbitki słownej. Chciałem znaleźć koncept, który w pełni odzwierciedlałby specyficzną sytuację, jaka ma miejsce w Syrii: opisywał społeczeństwo uwięzione przez współczesny konflikt, w którym pola walki nie są już oddzielone od obiektów cywilnych. Celem działań wojennych jest dzisiaj właśnie uderzanie w cywilów.
To skojarzenie było punktem wyjścia. Próbowałem stworzyć grę słowną po francusku, ale nic nie pasowało. Okazało się, że wersja angielska jest idealna. Wydawało mi się, że jest na tyle dobra i uniwersalna, że nie będzie tłumaczona, ale cóż… (śmiech).
Dlaczego zdecydował się pan nakręcić ten film właśnie teraz? Wojna w Syrii trwa już od dawna.
Pomysł zrodził się już w 2011 roku, kiedy demonstracje w Syrii przybierały na sile. Na ulicach panował niesamowity terror, na dachach czatowali snajperzy; ludzie byli masowo aresztowani i torturowani, porwania były na porządku dziennym. Ja sam niemal cały poprzedni rok spędziłem w Beirucie więc byłem na bieżąco z problemami nękającymi tamtą część świata i z pierwszej ręki dowiadywałem się, jaką tragedią była wojna w Libanie, która miała miejsce 20 lat wcześniej.
Widząc co dzieje się w Syrii, wiedziałem, że jest to temat, który chcę nagłośnić. Wtedy jeszcze nie miałem jednak historii, która mogłaby się stać podstawą filmu.
Oparł ją pan autentycznej opowieści czy scenariusz to całkowita fikcja?
W grudniu 2012 roku spotkałem operator filmową - Syryjkę, z która wcześniej pracowałem nad filmem w Bejrucie. Zapytałem, jak radzi sobie jej rodzina tam, na miejscu. Powiedziała, że jej ojciec był uwięziony we własnym mieszkaniu w Aleppo - przez trzy tygodnie. Ani ona, ani reszta rodziny, przez ten czas nie miała z nim kontaktu, nie wiedzieli co się z nim działo. On nie mógł natomiast opuścić mieszkania, bo dookoła nieustannie trwały walki.
Ta opowieść stała się pretekstem, aby zacząć pisać. Scenariusz był gotowy wiosną 2013 scenariusz był gotowy, zaczęła się więc walka o fundusze. To był długi proces, bo znalezienie środków na finansowanie projektu o takiej tematyce nie jest łatwe. Budżet zamknęliśmy dopiero w 2015, zdjęcia rozpoczęły się w 2016, a produkcję zakończyliśmy w 2017.Stworzenie tego filmu zajęło nam cztery lata, a wojna w Syrii, niestety, nadal trwa.
Czy sam doświadczył Pan wojny? Był blisko frontu?
Nie, dzięki Bogu nie. Mam 60 lat i wychowały mnie pokolenia, które przeżyły II Wojnę Światową. I mimo że ani rodzice, ani dziadkowie specjalnie nie dzielili się wspomnieniami z tamtego okresu, to temat ten zawsze w jakiś sposób był obecny. Na przykład podczas posiłków moja babcia zawsze mówiła: “Zjedz do końca, kiedyś może ci zabraknąć”. Ta wizja niedostatku cały czas jej towarzyszyła.
Wydaje mi się, że nawet dla nas - ludzi, którzy z horrorem wojny nigdy nie zetknęli się bezpośrednio, te obrazy i tak są w jakiś sposób żywe. Z drugiej strony, nie wiemy, jak zachowalibyśmy się w takiej sytuacji. Mój film to próba zbadania tego tematu.
Wracając do scenariusza - pracę nad nim zaczął Pan więc od spisania historii.
Tak, zamiast zaczynać od badań, wywiadów, rozmów ze świadkami wydarzeń, najpierw spisuję to, co podsuwa mi intuicja. Szukam sytuacji generycznych, próbuję umieścić samego siebie w określonych sytuacjach i zastanawiać się, jak bym się w nich zachował. W ten sposób buduję zachowania bohaterów.
Wydaje mi się, że to jedna z przyczyn, dla których moje filmy są tak samo zrozumiałe dla publiczności w różnych krajach. Na pokazy “W czterech ścianach...” jeżdżę już od roku. Z tego co udało mi się zaobserwować, ludzie w różnych krajach reagują na te obrazy podobnie osobiście: przeżywają poszczególne sceny jak sytuacje z własnego życia. Bardzo chciałem osiągnąć ten efekt: możliwie jak najbardziej ułatwić widzowi utożsamianie się z obrazem. Moim celem od początku było sprawić, żeby każdy z nas poczuł się jak mieszkaniec tego syryjskiego domu.
Konstrukcja scenariusza rzeczywiście to ułatwia [akcja filmu dzieje się na przestrzeni 24 godzin i nie wychodzi poza cztery ściany mieszkania - red.], podobnie jak scenografia.
Dokładnie. Bardzo pilnowałem, żeby mieszkanie nie wydawało się “egzotyczne”. Miało być urządzone na tyle uniwersalnie, żeby każdy z widzów, niezależnie od pochodzenia, mógł teoretycznie w nim funkcjonować.
Podobnie jest z muzyką: nie chciałem, żeby była regionalna, bo to mogłoby stworzyć niepotrzebną barierę pomiędzy bohaterami, a widzami, lub odwrócić uwagę od tematu filmu.
To “uśrednienie” dotyczy również postaci: moi bohaterowie nie są ani bardzo bogaci, ani biedni. Nie są też ortodoksyjnie religijni: to raczej liberałowie, którzy do religii podchodzą podobnie do nas: pojawiając się w kościele raczej od święta, niż na co dzień. Niektórzy być może nie są nawet muzułmanami - matka rodziny mogłaby być chrześcijanką z Palestyny. Oczywiście tego w filmie nie mówię, ale spokojnie można sobie to dopowiedzieć.
Wszyscy aktorzy “W czterech ścianach…” pochodzą Bliskiego Wschodu, wielu z nich to Syryjczycy. Jak oni odnosili się do produkcji filmu?
Rolę matki napisałem z myślą o Hiam Abbass, którą poznałem w Bratysławie w 2010 na festiwalu filmowym. Miałem ogromną nadzieję, że zgodzi się ją przyjąć. I tak też się stało. Hiam wychowała się w Izraelu i w dzieciństwie doświadczyła ostrzałów artyleryjskich, ataków bombowych… Wojna to coś, z czym dorastała. Podobnie jak filmowa Halima - Diamand Bou Abboud. Ona z kolei mieszkała w Beirucie, gdzie również miała nieszczęście przekonać się, czym jest przemoc wojenna - opowiadała mi o tym dość szczegółowo. Podejrzewam, że w jej przypadku ta trauma jest jeszcze dosyć świeża.
Inni aktorzy pochodzili z Syrii. Najmłodsze dzieci to uchodźcy, którzy musieli opuścić swoje domy ze strachu przed atakami. Alissar Kaghadou, czyli najstarsza siostra - Yarra, została oderwana od swojej rodziny, która została w Beirucie. Sama prawie zginęła w zamachu, kiedy bomba uderzyła w bibliotekę niedaleko jej domu. Miała być w tym budynku. Los chciał jednak, że chwilę wcześniej zadzwoniła do niej przyjaciółka - powiedziała, że się spóźni, Alissar postanowiła na nią poczekać i tylko dlatego nie siedziała wtedy w bibliotece.
Aktorzy w filmie mówią po arabsku - w języku, którego pan nie zna. Jak wyglądała wobec tego praca na planie?
Na początku trochę się tego bałem, ale cały czas miałem obok siebie asystenta, który po arabsku mówił. Jego zadaniem było głównie pilnować, żeby aktorzy mówili z syryjskim, a nie na przykład, libańskim akcentem.
Nakręcenie filmu po arabsku wydawało mi się bardziej właściwe. Mimo, że nie rozumiałem języka samego w sobie, to jednak wiedziałem, co mówią aktorzy, bo sam napisałem scenariusz. Patrzyłem więc na ich twarze, obserwowałem mimikę, słuchałem ich głosów - chodziło bardziej o czucie, niż rozumienie. Mogłem się skupić całkowicie na grze aktorskiej, na emocjach. Wydaje mi się, że ta metoda daje bardzo dobre rezultaty i myślę, że nadal będę tak pracował.
Miałem również ten luksus, że z aktorami spotkaliśmy się na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć. Spędziliśmy go razem, na pustym jeszcze planie - bez sprzętu, kamer, reszty ekipy. Mogliśmy spokojnie próbować, układać sobie poszczególne sceny, co bardzo ułatwiło nam później pracę.
Gdyby mógł pan pokazać “W czterech ścianach życia” wybranej osobie na świecie, kto by to był?
Chciałbym, żeby mój film zobaczyli wszyscy ludzie odpowiedzialni za negocjacje dotyczące wojny w Syrii. W styczniu mieliśmy pokaz w siedzibie ONZ. Belgijski ambasador, gospodarz spotkania, po projekcji przyznał, że oglądając “W czterech ścianach…” uświadomił sobie, że mając na co dzień do czynienia z politycznym aspektem tego konfliktu zupełnie zapomniał, jak wygląda tam codzienność. Ten film pozwolił mu uzmysłowić sobie, że stracił kontakt z rzeczywistością prawdziwych prawdziwi ludzie.
Teraz staramy się zorganizować pokaz w Genewie. Pokazywanie filmu w Europie jest dla mnie bardzo ważne, bo wydaje mi się, że może on pomóc lepiej zrozumieć, jak wygląda codzienne życie w Syrii i dlaczego tyle osób z niej ucieka. Często słyszę: a dlaczego oni nie załatwią swoich spraw tam, na miejscu? Dlaczego muszą do przyjeżdżać właśnie do nas? Wiedząc, jak naprawdę wygląda sytuacja w Syrii, nie zadaje się takich pytań. Ci ludzie dokonują wyboru pomiędzy życiem a śmiercią. Ucieczka z miejsca, w którym toczy się wojna, to tak zawsze ostatnia deska ratunku. Nikt z własnej woli nie opuszcza swojego domu, nie porzuca wszystkiego, co ma, wiedząc, że kiedy wróci - jeśli kiedykolwiek wróci - już nigdy nie odzyska tego, co tam zostawił.