Komentował finały mistrzostw świata i Ligi Mistrzów. Co sprawiło, że chłopak z Dębicy, który nie miał w dzieciństwie tendencji do gwiazdorzenia, stał się czołowym komentatorem sportowym w Polsce? Przeciwności po drodze nie brakowało. Bywało, że brakowało na jedzenie.
W mediach od blisko 20 lat, w naTemat pracuję od 2016 roku jako dziennikarz i wydawca
Napisz do mnie:
rafal.badowski@natemat.pl
Od małego miałeś parcie na szkło?
Nigdy nie czułem się gwiazdą. Przychodząc do Polsatu z Canal+ w 2001 roku dostałem propozycję, by prowadzić wiadomości sportowe. I wcale nie chciałem tego robić. A wiadomo, że wiąże się to z rozpoznawalnością. Idziesz rano do sklepu po warzywa, a pani ci powie dzień dobry. Nigdy nie miałem potrzeby, by ludzie rozpoznawali mnie na ulicach, zawsze chciałem robić to, co kocham.
Fajniejszą rzeczą było zrobić dużą formę dziennikarską czy transmisję w kanale kodowanym. Długo musiałem prosić mojego szefa o zwolnienie mnie z obowiązku przygotowania dwóch trzyminutowych serwisów sportowych, bo uważałem, że mogę w tym czasie zrobić coś pożyteczniejszego dla siebie i stacji. Na szczęście dał się przekonać i do dziś nie gościłem w "Wydarzeniach" jako prezenter. Urodziłem się do czegoś innego.
Podobno już jako sześciolatek marzyłeś o komentatorskim Olimpie.
Nikt w tak młodym wieku nie marzy o szczycie. Każdy z tamtego pokolenia marzył, żeby strzelić w 90. minucie Anglii na Śląskim. Nie było pięknego Narodowego. Wyobraźnię kształtował Kocioł Czarownic. Najpierw, gdy miałem trzy, cztery latka, była bajka o Wojtku, co chciał zostać strażakiem. Chciałem gasić pożary. Ale dosyć szybko zapragnąłem tego, co robię dziś.
Na początku był hokej. Pierwszym komentatorem, który mnie zainspirował, był Stefan Rzeszot. Pamiętam do dziś, to był Turniej "Iswiestii". Wyłączyłem głos w czarno-białym telewizorku i podążając palcem, próbowałem komentować samemu.
Od kogo się uczyłeś?
Nie da się wychować tylko na gazecie sportowej. Tata przez wiele lat startował w konkursach recytatorskich, był 10 lat dyrektorem teatru, więc zaraził mnie pasją do sztuki filmowej i teatralnej. Wielokrotnie bywałem u ojca w pracy. Miłość do sportu jednak wygrała. Miałem okazję się sprawdzić jako konferansjer, grałem w orkiestrze, kapeli ludowej, więc miałem od młodości kontakt z publicznością.
Rodzice popędzali do nauki?
Nie musieli. Byłem zdolny, całą podstawówkę przeszedłem bez nauki. W liceum, wstyd się przyznać, miałem jeden zeszyt do chemii, fizyki, matematyki, bo te przedmioty były daleko od moich zainteresowań. Ja od samego początku byłem ukierunkowany: polski, historia, języki. Do tego olimpiady artystyczne, szkoła muzyczna i sport. Od początku wiedziałem, co chcę robić.
Jednak w mojej pasji sportowej nikt w domu mnie nie wspierał. Tata oglądał piłkę nożną, tylko gdy Polska grała wielki mecz. W domu często dochodziło do walki o jedyny telewizor, gdy chciałem oglądać mecze polskich drużyn w europejskich pucharach. Mama stawała po mojej stronie.
Pamiętam z dzieciństwa sytuację, gdy chciałem iść na rozgrywkę Wisłoki Dębica z Piotrcovią, ale tata powiedział, że jak nie pójdę na egzamin do szkoły muzycznej, to nie puści mnie na mecz. Umówmy się, nie było powodem do dumy, gdy wszyscy spędzali czas na podwórku i grali w piłkę, a ja szedłem na egzamin. Tata widział we mnie niezłe ucho muzyczne i chciał, bym w tym kierunku się rozwijał. Niestetystety, okazało się, że mam niezły słuch i do tej szkoły mnie przyjęto.
I jak to wspominasz? Nie umarła pasja do komentowania?
Na początku trochę się wzbraniałem, później to polubiłem. Ale szybko zdałem sobie sprawę, że nie będę wybitnym instrumentalistą. Odtąd traktowałem to wyłącznie w kategorii rozwoju samego siebie. Muzyka ludzi uszlachetnia. Poza tym szybko trafiłem do Zespołu Pieśni i Tańca Igloopolanie. Wyjeżdżaliśmy na tournee międzynarodowe. Byłem najmłodszy w kapeli, miałem 16 lat. Zwiedziłem pół świata za darmo. Graliśmy koncerty w Belgii, Szwecji, RFN, Turcji czy Francji, łącznie ze 20 krajów. W dwa tygodnie z 10 czy 12 koncertów, sama przyjemność, a przywoziłem równowartość pensji mojej mamy z pół roku.
Miałem 16 lat i czułem się królem życia. Dla nas wtedy to był kosmos. Dotykaliśmy kolorowych wystaw w krajach kapitalistycznych. U nas ocet na półkach, a tam pachnące kolory. To był superczas, skrzypce zamknąłem jednak do futerału w wieku 19 lat i nigdy do nich nie wróciłem.
Wśród kumpli jako nastolatek byłeś gwiazdą?
Nie. W podstawówce byłem dobrym organizatorem. Tak, skupiałem wokół siebie zainteresowanie, ale gdy trzeba było załatwić sprzęt na dyskotekę, wycieczkę, wyjście na ognisko. Gwiazdorstwo? Chyba nie. Sądząc po relacjach, które zostały mi z ludźmi z tamtych czasów, chyba byłem lubiany. Byłem rozrywkowy więc za świetnymi ocenami nie zawsze szły równie dobre stopnie z zachowania.
Czyli nie mieli cię za kujona?
Absolutnie. Ja raczej pomagałem kolegom i koleżankom w przedmiotach humanistycznych, oni mi w ścisłych. Byłem olimpijczykiem z polskiego, a z matmy dostateczny. Nauczyciel poprosił, bym poprawił ocenę, ale nie zależało mi na tym. Matma to nie był mój świat.
To skąd się w takim razie wzięła ta szkoła biznesu w Nowym Sączu, "droga, amerykańska", jak powiedziałeś?
To naprawdę świetna szkoła, która może przygotować człowieka do dobrze płatnej pracy. Ale znalazłem się w niej przez przypadek. Przez wojsko. Zdawałem na italianistykę, gdzie było 40 osób na jedno miejsce. Nie dostałem się. Stanąłem przed Wojskową Komisją Uzupełnień. Fascynowałem się wtedy Doorsami. Powiedziałem na WKU rzeczy, które bardzo się nie spodobały: jestem przeciwny wojnie! Przy pierwszej lepszej okazji dostałem bilet na Suwalszczyznę, do Centrum Szkolenia Wojsk Rakietowych.
Sprawdziłem pociągi. Gdybym dostawał przepustkę, nie miałbym szans dojechać z Podkarpacia w tę i z powrotem. Trzeba było szybko znaleźć studia. A ja miałem już bilet z konkretnym terminem do jednostki. Zdałem egzamin do szkoły w Nowym Sączu, przyjęto mnie. Pojechałem oddać bilet do wojska. Byli zacietrzewieni, ale ostatecznie anulowali. Czyli rzutem na taśmę. A potem... wyjechałem do Londynu.
A po co ci to było?
Uczyłem się dobrze, ale opuszczałem dużo zajęć. Poznałem kumpli, których domy rodzinne były dużo bogatsze od mojego. Dla moich rodziców opłacenie czesnego w szkole, około 150 dolarów miesięcznie, wiązało się z wielkim wydatkiem i oznaczało, że żyją skromnie od pierwszego do pierwszego po to, by dziecko mogło się uczyć.
To były dzieci biznesmenów. Ja mieszkałem w internacie technikum gastronomicznego w Nawojowej, oni wynajmowali kilkupokojowe mieszkania i jeździli dobrymi samochodami. Ale rozrywkowa grupa bardzo szybko mnie pod swoje skrzydła wciągnęła, właśnie ze względu na moje zdolności organizacyjne.
Rozrywkowa?
Mieliśmy swoje ulubione puby, jeździliśmy na weekendy do Krakowa. Czasem weekend się przedłużył, wracaliśmy w poniedziałek czy wtorek. Mama przeanalizowała listę moich nieobecności i trochę się zdenerwowała. Powiedziała, że albo od następnego tygodnia będę chodził na wszystkie zajęcia, albo wydawanie tych pieniędzy kompletnie nie ma sensu. Wiadomo, człowiek był młody, zbuntowany, to ja: ok, zawijam się z tej szkoły. Spakowałem torbę, pojechałem do Londynu na mecz Polska - Anglia i zostałem.
Myślałem: popracuję, kupię sobie samochód, podszlifuję język i wrócę na białym koniu do Polski. Zderzyłem się jednak z rzeczywistością. Pracowałem w kuchni w hotelu Plaza przy Oxford Street po 16 godzin na dwie zmiany. Spałem po trzy, cztery godziny. Dwa razy w tygodniu uciekałem przed tzw. Immigration. Patrole imigracyjne wpadały do różnych miejsc pracy. Wtedy był komunikat: "Run!" i uciekałem tylnymi drzwiami w uniformie kuchennym. Gdyby mnie złapano, byłaby błyskawiczna deportacja do Polski.
Minęło kilka miesięcy życia, podczas których w weekendy chodziłem na mecze Premier League. Całe dnie spędzałem na myciu naczyń, wyrzucaniu śmieci, krojeniu warzyw. Mieszkałem na Kings Cross z Polakami w wynajętym mieszkaniu.
Jak ich wspominasz?
Lubiliśmy się, ale zaczęło mi uwierać ich długofalowe myślenie. Powiedzieli, że chcą tu być, dopóki nie przestanie ścigać ich wojsko. Na myśl o tym, że miałbym z osiem lat pracować w kuchni fizycznie, coś mnie tknęło. Spakowałem rzeczy i wróciłem do Polski, na dziennikarstwo, które skończyłem.
Pierwszy mecz komentowałeś w Eurosporcie z Andrzejem Janiszem. Była trema?
Tremę trzeba mieć zawsze. Komentator, który przestaje mieć tremę, powinien skończyć z tym zawodem.
Ale ten pierwszy raz jest szczególny.
To nie do końca tak. Pracowałem wcześniej w Warszawie w agencji PR Andrzeja Persona. W obecności kilku tysięcy ludzi na żywo w centrach miast komentowałem turnieje. W radiu katolickim miałem audycję o muzyce. Kontakt z publicznością, z mikrofonem miałem od dziecka. Oczywiście, była trema związana z tym, że to ogólnoświatowa stacja, że jest obok mnie doświadczony dziennikarz.
Musiałeś przejść wiele szczebli dziennikarskiej drogi. To inaczej niż dziś, gdy namnożyło się stacji telewizyjnych, komentatorów. Jak oceniasz ich poziom?
Z naszym zawodem jest tak, jak z oceną aktorów. Ktoś woli Al Pacino, ktoś De Niro. To nie jest tak, że dziś nie ma zdolnych, młodych ludzi. Jednostki wybitne, które mają w sobie talent, pasję, pokorę, wcześniej czy później się przebiją. Dziś jest o wiele trudniej stać się komentatorem rozpoznawalnym. Mamy dwadzieścia kilka kanałów sportowych, trzeba mieć w sobie coś extra, umiejętność oddziaływania na ludzi, zarażenia ich pasją.
Dziś jest też o wiele trudniej z innego powodu. Kiedyś byliśmy w stanie chłonąć mecz, całkowicie się na nim skoncentrować. A dziś komentujemy między posiłkiem, czterema zdaniami z żoną, spojrzeniem w telefon, Twitterem. Nie chcę mówić: pokolenie ADHD, ale jesteśmy nadpobudliwi, wielopłaszczyznowi.
A tobie trudniej się dziś skoncentrować niż kiedyś?
Nie. Mimo że często tweetuję, to gdy przychodzi mecz, który tylko oglądam, a nie komentuję, odkładam telefon. Złapałem się na tym, że gdy przeglądam internet, to moja pamięć nie jest już taka fotograficzna, dużo szczegółów zaczyna mi umykać. Staram się przez 90 minut skoncentrować tylko na obrazie.
Na pewno jest dziś inny proces przygotowania do meczu. Jak ja zaczynałem, wiedza opierała się na kontaktach indywidualnych, dzwonieniu do trenerów, zawodników, całej siatki informatorów w Europie. Ludzi, który przetłumaczyli ci zagraniczną gazetę, przekazali swoje spojrzenie. Dziś jest internet.
Talent, a może jednak bardziej upór i konsekwencja. Jakie są składniki twojego sukcesu?
Talent Bozia dała. Predyspozycje też - miałem je po ojcu. Ja nie musiałem chodzić do logopedy, myśleć o sposobie formułowania zdań. Startowałem w konkursach recytatorskich, bawiłem się w teatrzyki, miałem słuch muzyczny, więc pewne rzeczy przyszły dosyć naturalnie. Ale na pewno upór i charakter odegrały dużą rolę. To nie jest tak, że nie było trudnych chwil. Czasem nie było co jeść.
Gdy przyjeżdżałem do Warszawy, nie patrzyłem na rodziców, żeby zapewnili mi pieniądze na wynajem pokoju czy na jedzenie. Wiedziałem, że muszę sobie radzić sam. Muszę iść do pracy, zarobić. Muszę sam to wydrzeć, zasłużyć.
W których momentach upór przydał się najbardziej?
Jak wiesz, wielu młodych dziennikarzy szuka możliwości odbycia ciekawych praktyk, odbija się od jednych drzwi do drugich. Idziesz na spotkanie z wielką nadzieją, a tu nic. Chodziłem do kilku gazet i telewizji. Śmiejemy się dziś z tego z Darkiem Szpakowskim. Chciałem odbyć praktyki w redakcji sportowej Telewizji Polskiej i mnie nie przyjęto. Odbiłem się, usłyszałem, że nie ma miejsca, że nie teraz.
Nie dostrzegli u ciebie talentu?
Nie mogli dostrzec, bo nawet mnie tam nie wpuszczono. Ktoś najpierw nieformalnie powiedział mi: pójdziesz tam, zobaczą cię. Później dowiedziałem się, że jednak nie da rady. Gdy poszedłem do pierwszej gazety, z wielką nadzieją zostałem wysłany na mecz siatkówki Legii. Napisałem artykuł, skrócono to do suchego wyniku. Następnego dnia zapytałem, co mam robić dalej, usłyszałem: "Nie przychodź więcej, bo mamy tylko trzy etaty i sami damy radę".
Gdy dowiedziałem się, że idę do Eurosportu, zrezygnowałem z poprzedniej pracy. I nagle dowiedziałem się, że nie mogą mnie przyjąć w Eurosporcie. Zostałem na lodzie i znowu musiałem szukać innej pracy, żeby po paru miesiącach znów dostać telefon : "Teraz jest szansa, dawaj do nas i spróbujemy".
Potem, gdy Janusz Basałaj przyjmował mnie do Canal+, od razu powiedział: "Słuchaj, to w ogóle jest niepoważne, że zacząłeś od komentowania meczów. Możesz przyjść do mnie do redakcji, ale będziesz się uczył podstaw i może za pięć lat coś skomentujesz". To była próba charakteru, bo przecież Janusz dwa czy trzy tygodnie później dał mi już możliwość komentowania. Chciał tylko sprawdzić, czy mam w sobie pokorę czy może czuję się wielkim komentatorem po dwóch latach w Eurosporcie.
Jakie zadania ci dał?
Musiałem nauczyć się montażu, pojechać na krótszy reportaż. Robiliśmy z Tomkiem Smokowskim dłuższe, dwudziestokilkuminutowe formy. Jeździliśmy po Europie, przepytywaliśmy polskich piłkarzy. Potem pierwszy wywiad na żywo. Nauczyłem się tam niezbędnych elementów dziennikarskiego rzemiosła, bo komentowanie meczu to już ostatnie ogniwo przewodu pokarmowego.
Kiedykolwiek zwątpiłeś?
Nigdy nie zwątpiłem. Mam lepsze i gorsze transmisje, w dużej mierze związane z tym w jakim humorze wstaniesz, czy boli cię głowa. Ale nigdy nie pomyślałem, że coś mnie przerasta, że za dużo mam roboty. Koledzy w Canal + śmiali się ze mnie, że jestem przodownikiem pracy, stachanowcem, bo potrafiłem skomentować sześć, siedem meczów w weekend różnych lig: niemieckiej, hiszpańskiej, włoskiej, francuskiej. Jest we mnie ten duch Podkarpacia: ta pracowitość, niezłomność.
To ile tych meczów dziennie oglądasz, by się przygotować do komentarza? Krążą o tym legendy.
Dużo za dużo [śmiech]. Bywa, że obejrzę kilkanaście w weekend.
Kiedykolwiek pojawiła się rutyna?
Rutyna nie może się pojawiać, ale zmęczenie już tak. Nie jest dobrze komentować mecz dzień po dniu. Nie ma wtedy czasu, aby zdystansować się, skorygować błędy. Nawet jeśli dysponujesz w miarę szerokim zasobem słów i skojarzeń, to nie ma szans uciec od powtórki tego, co powiedziałeś jeden, trzy, pięć dni temu. W prowadzeniu transmisji pomaga natomiast głód - dobrze jest przystępować do meczu głodnym, jak to mówią nasi piłkarze. Gdy jednak pojawia się znużenie, celem numer jeden jest przejść solidnie
i bezpiecznie przez transmisję.
Zostałeś promotorem gali bokserskich. Wyzwanie czy chęć zarobku?
Challenge, coś nowego. Jestem w boksie od 20 lat jako dziennikarz, kibic od pewnie prawie 40 Sam chodziłem jako młody chłopak na Igloopol Dębica na boks, a na Wisłokę na zapasy. Jednak bycie promotorem to nauczenie się tego sportu od nowa. Przygotowanie gali zajmuje trzy, cztery miesiące. Chciałem zobaczyć czy dziennikarz, który zna ten biznes nieźle od strony sportowej, jest w stanie zająć się tą dziedziną w aspekcie biznesowym.
I sprawdziłeś się?
Tak. Po pierwsze boks jest sportem droższym od MMA. Po drugie, ciężko w czasach, gdy nie mamy mistrza świata, zbudować ten biznes na młodym zawodniku, który nie jest rozpoznawalny. Posiłkujemy się znanymi nazwiskami, kołami zamachowymi, które wciąż potrafią dawać emocje i fajnie walczyć. Wyszedłem z założenia, że na rozpoznawalności Tomka Adamka jestem w stanie wypromować kilku innych zawodników.
Nie jest problemem znaleźć kogoś, kto potrafi boksować. Natomiast do biznesu nadaje się tylko ten, kto jest wybitny w sporcie, a do tego ma charyzmę i porwie ludzi. Prowadzenie działalności w tym obszarze nie jest łatwe, ale nie zrobiłem tego dla zarobku.
Ja się sprawdziłem, pokazałem, że umiem. Każda kolejna impreza była coraz lepsza. Łącznie na trzy wydarzenia sprzedałem 19 tys. biletów, co dla mnie jest wynikiem kosmicznym jak na stan polskiego boksu. Ale czy będę robił to dalej? Od września będzie mniej czasu, wraca do Polsatu Liga Mistrzów i Liga Europy…
Tomek Adamek pewnie będzie kończył karierę, to kwestia jednej czy dwóch walk. Traktuję to jako życiowe doświadczenie: zobaczyłem, kto naprawdę był moim kolegą, a kto tylko takiego udawał. Byłem rozpoznawalnym dziennikarzem, ktoś mnie potrzebował do swojego biznesu. Warto było to zrobić tylko po to, by oddzielić prawdziwych kumpli od tych, którzy ich udawali.
Ukazała się twoja książka "Krótka piłka". Poproszę o jedną historię, której nie znajdziemy gdzie indziej, dla której warto po tę książkę sięgnąć.
Nie zrobię tego, ponieważ książki powinno się czytać, a nie o nich opowiadać. Książki to pisał Kapuściński, a nie Borek z Kowalskim. To jest bardziej impresja, spojrzenie dziennikarzy na to co dostrzegliśmy w piłce w ostatnich latach. Zbiór anegdot, ekskluzywny wywiad z Robertem Lewandowskim na 50 stronach. Szczere trzy godziny z najlepszym polskim piłkarzem. Bardzo zabiegaliśmy o tę rozmowę, znamy się z Robertem kilkanaście lat.
Konsekwencja i upór, to cechy dzięki którym czegokolwiek się podejmujesz, zamieniasz w sukces…
Wytrwałość to klucz do osiągnięcia celu. Trening, trening i jeszcze raz trening. Sportowcy, szczególnie Ci światowej sławy są doskonałym przykładem tego schematu, ale sprawdza się on we wszystkich dziedzinach. Wcześniej oczywiście trzeba wyznaczyć sobie cel, by móc konsekwentnie do niego zmierzać. W pewnym momencie jest tak, że na swojej drodze spotyka się coraz więcej podobnych do siebie ludzi. Życie łączy tych, którzy poradzili sobie
w nim z przeciwnościami i konsekwentnie idą wyznaczoną przez siebie drogą.
Czy z tego wynika Twoja współpraca z marką Wyborowa, której zostałeś ambasadorem?
Wyborowa ma mocną pozycję na rynku od ponad 90 lat i konsekwentnie idzie do przodu. Taka postawa wpisuje się w mój charakter, w to, jaki jestem. Zależało mi, aby nie był to stricte komercyjny komunikat, tylko fajne, autentyczne przesłanie, które odzwierciedla wartości, które reprezentuję. Mam wrażenie, że szereg działań, które wspólnie z marką zrobiliśmy dla kibiców na Facebooku ogląda się naprawdę dobrze z pozytywnymi emocjami w tle!
A propos kibiców, co chciałbyś powiedzieć, aby podtrzymać ich teraz na duchu?
Prawdziwym kibicom kadry nie trzeba niczego mówić. To są mądrzy ludzie. Dziś są rozczarowani, smutni, źli, w jakiś sposób okradzeni z marzeń, że reprezentacja w tym turnieju nawiąże grą i wynikiem do lat 70 i 80. Ale jak w każdym dobrym małżeństwie wrócą już jesienią i będą krzyczeć: "Polska Gola!". Sport uczy pokory i proponuje takie zakończenia pewnych projektów, których nie mieliśmy w żadnych swoich scenariuszach. Za to go kochamy. Choć ta miłość czasami, choćby tak jak teraz, potwornie boli.