
18 września 1939 roku! Ostatni dzień w Polsce. Czy wrócę i kiedy – nie wiadomo. Doleciałem do gór, tuż przede mną granica, mijam, pada lekki śnieg, mimo woli do oczu cisną się łzy. „Otrzyj je – coś szepcze – wstyd!”.
Wylądowaliśmy, z przykrością zostawiając maszyny wraz ze spadochronami obcym ludziom. Tak zaczęła się nasza tułaczka. Wszystko, co drogie, zostało w kraju, tu wszystko było obce i odmienne. Ale zapał do walki o wolność pozostał: trzeba pchać się dalej na zachód do Francji, która razem z Anglią wypowiedziała wojnę Niemcom.
Trzynasty dzień miesiąca wypadający w piątek jest bez wątpienia feralny – tak twierdzą przesądni. Dla mnie ta kim dniem okazała się środa, 3 lutego 1943 r. O godzinie jedenastej rano alarm poderwał nas do lotu. Polecieliśmy na Francję jako osłona bombowców. Dolecieliśmy do St. Omer. I tu zaczęły się spełniać moje sny. Przed nami Niemcy.
Nasz dywizjon zaatakował, zaczęła się normalna w takich spotkaniach kotłowanina. Gmatwanina lotów. I normalna w tym kłębowisku sytuacja: gonisz upatrzonego messerschmitta i nie zauważasz, że drugi ma cię na celowniku. Zanim zdążyłem oddać serię do upatrzonej „ofiary moich zachodów”, zobaczyłem dwie duże dziury w skrzydłach mego samolotu. Silnik rzygnął ogniem z rur wydechowych...
Artykuł powstał we współpracy z Wydawnictwem Bellona