
O Kowalczykach można powiedzieć, że to "małżeństwo po przejściach". Jeszcze cztery lata temu mieszkali w Szwecji i bynajmniej nie prowadzili ulicznej ewangelizacji. Sandra, jak sama wspomina, była narkomanką, która zdradziła męża. Tomasz bił ją w ramach zemsty. Przez trzy lata.
Odeszłam z tego świata. Nie trafiłam do Czyśćca, ale do Otchłani. Nagle zobaczyłam światło, a przez moje ciało przeszedł dreszcz. Podniosłam się, zwymiotowałam i zaczęłam krzyczeć jak zarzynana świnia. To był nieludzki dźwięk. Nie krzyczałam tak nawet, gdy bił mnie mąż czy mój poprzedni partner.
Ulicznych ewangelizatorów możemy spotkać w cieplejsze dni w całej Polsce. Przyciągają uwagę, bo są głośni - zwykle ich głos wzmacniany jest przez głośniki. Co o takiej działalności myślą sami duchowni? Zapytałem o to dominikanina, doktora politologii Jarosława Głodka.
Czasami nawet negatywny odbiór może stać się okazją do refleksji, np. jak się widzi zakochanych całujących się namiętnie, to można albo się zgorszyć albo pomyśleć o swojej miłości: kiedy ja tak kochałem, że nie obchodziło mnie co o tym inni pomyślą?
O ile zwykłych ewangelizatorów można akceptować, bądź też nie, o tyle zachowanie małżeństwa Kowalczyków było szalenie niebezpieczne. Nie dość, że utrudniali pracę strażnikom miejskim, to dodatkowo w świat poszedł przekaz rodem ze średniowiecza: epilepsja to nie choroba, a opętanie przez demona.