Viktor Orbán uznał debatę o praworządności na Węgrzech za policzek wymierzony przez Unię Europejską Madziarom. Jego zdaniem, jest to zemsta Wspólnoty za nieprzyjęcie uchodźców przez jego kraj. Jednak zgoda Parlamentu Europejskiego na uruchomienie art. 7 pokazuje też, że węgierski przywódca przegrał także we własnym kraju.
W mediach od blisko 20 lat, w naTemat pracuję od 2016 roku jako dziennikarz i wydawca
Napisz do mnie:
rafal.badowski@natemat.pl
Wygląda bowiem na to, że Budapeszt liczył, że Viktor Orban zdoła jeszcze raz przekonać swoją Europejską Partię Ludową do tego, by przynajmniej część jej europosłów wstrzymała się od głosu. Co mogłoby uratować Węgry przez wejściem na prostą drogę do ukarania za sprzeniewierzenie się unijnym standardom.
Na Węgrzech kwestia uruchomienia art. 7 wobec Węgier jest marginalizowana przez państwowe media. Polsko-węgierski politolog Dominik Héjj pokazał, że sprawą na żywo bardziej niż Magyar Televízió zajmuje się... jej polska odpowiedniczka TVP.
Jak relacjonuje Héjj, wiadomość o zastosowaniu wobec Węgier Art. 7 ukazała się w kanale M1 dopiero po... 50 minutach. Wcześniej na antenie dominował zaskakująco dług blok reklamowy.
Szijjártó: decyzja PE oparta na kłamstwach
Wśród niewielu polityków, którzy komentują środowe rozstrzygnięcia jest węgierski minister spraw zagranicznych Péter Szijjártó. On szuka spisku w decyzji PE. Jak stwierdził, jest ona oparta na kłamstwach. – To akt oskarżenia i wyrok za to, że Węgrzy nie chcą być krajem nielegalnych migrantów. Nigdy się takim nie staniemy – powiedział szef węgierskiej dyplomacji. Jego zdaniem, decyzja została podjęta wbrew unijnym regulacjom.
Szijjártó powiedział także, że w EPP w większości są posłowie, którzy są zwolennikami nielegalnej emigracji. Jak zauważył Dominik Héjj, to już kolejne uderzenie szefa MSZ we własny obóz polityczny, gdyż EPP to macierzysta frakcja Fideszu, czyli partii rządzącej na Węgrzech.