Amira Bocheńska wygląda jak połączenie Lary Croft i Pippi Langstrumpf. Ma seksapil, zaraźliwą energię i mnóstwo wiary – jednak nie ślepej i fanatycznej, ale krytycznej i otwartej na nowe inspiracje. Mieszka w Barcelonie, ale odwiedziła Polskę, żeby pokazać swój film „Marsz Oburzonych”, który nakręciła uczestnicząc w marszu z Indignados (czyli po hiszpańsku "Oburzonych") do Brukseli. Nadal nie wie, czy jest bardziej aktywistką czy dokumentalistką, czy mówić „my” czy „oni”. Wie natomiast, jak ważne jest, żeby jak najwięcej osób zobaczyło, że wiara w utopię, to piękne zajęcie.
Pochodzisz z rodziny z tradycjami. Jesteś hrabianką, potomkinią posła Sejmu Wielkiego i dwóch senatorów, kuzynką dziesiątego stopnia króla Hiszpanii,.
Tytuł wywiadu, który jakiś czas temu zamieścił tygodnik "Metro" brzmiał: „Dziadkowie hrabiowie, mama działaczka, a ja jestem oburzona” i w dużej mierze koncentrował się na moich koneksjach rodzinnych. Rzeczywiście pochodzę z arystokracji, która straciła cały majątek za czasów Polski Ludowej, rzeczywiście moja mama działała w Solidarności i rzeczywiście jest mi po drodze do ruchu Oburzonych, a dokładnie do grupy M15, do tak zwanych Indignados. Nie wydaje mi się jednak, żeby takie uproszczenia, jak w tytule, pomagały w zrozumieniu tego, co chciałam powiedzieć moim filmem.
Komentarze pod wywiadem w „Metrze” były do przewidzenia: „No tak, trzeba być z takiej rodziny, żeby móc uczestniczyć w marszu, w którym się tak długo idzie”. Nie jest to prawdą, bo w marszu szłam zaledwie z paroma pesos w kieszeni, jeśli w ogóle miałam pieniądze. Jedliśmy to, co nam podarowano, nocowaliśmy tam, gdzie nam pozwolili. Komentarze do polskiego ruchu przeciwko ACTA także były podobne: „Wiadomo, bananowa młodzież, która się nudzi i potrzebuje ekscytacji” Ale przecież nieważne, kto to robi, ważne, aby jego zachowanie prowokowało jego innych do działania i do myślenia.
Co cię przyciągnęło do tego tematu?
Podobnie jak nielegalna imigrantka w filmie Tony'ego Gatlifa „Indignados”, byłam w Hiszpanii obcą osobą, która ląduje w kompletnie nierozpoznanej sytuacji poszukując miejsca do życia i pracy. Barcelona od zawsze była moim ukochanym miastem, łączącym z sobie modernizm i bohemę, naturę i nowoczesność. Nie za duże, nie za małe, w sam raz. Zamieszkałam z osobami, które też robiły filmy.
Właśnie wróciłam z Ameryki Południowej i montowałam film o tancerzach, których tam kręciłam. To był dokument o kolektywnej świadomości, o próbie zgrania tańczących bez choreografii. Mieli tak się poruszać, aby działać wspólnie – albo pozbyć się nadmiernej potrzeby liderowania albo przyzwyczajenia do podążania za kimś. Mieli to, co jednostkowe, wymoderować tak, żeby stało się społeczne. Nie przypuszczałam wtedy, że ten projekt będzie zapowiadał tworzenie filmu o zupełnie innych „tancerzach”.
A jednak pewnego dnia pracując nad montażem, usłyszałam walenie w garnki. W pokoju obok zaprzyjaźnieni Hiszpanie też montowali film. Wybiegłam na zewnątrz razem z jednym z nich, Alberto. Potem to właśnie z nim zrobię film. Ale póki co, zdezorientowani przypatrywaliśmy się grupce protestujących, którzy powodowali ten denerwujący hałas. Nie znałam wtedy ani słowa po hiszpańsku, nie wiedziałam, jaka jest sytuacja polityczna, nic. Zaczęłam się jednak interesować tym, co zobaczyłam.
Powoli do garnków dołączały slogany, dołączały transparenty, protest się powiększał, aż w końcu zamienił w wielką manifestację na Puerta Del Sol. Zafascynowało mnie głównie to, w jaki sposób ludzie się tam organizują, jaką mają potrzebę wspólnego działania. Nie mogłam uwierzyć w to, że tak świetnie dogadują się ludzie z różnych regionów kraju, klas społecznych. Stwierdziłam, mimo braku znajomości języka, że muszę z nimi przeprowadzać wywiady. Hiszpanie mają to do siebie, że dużo mówią. Wystarczy im rzucić temat, np. edukacja, prawa człowieka, ekologia, infrastruktura. Podajesz hasło i się wygadują. Rok czasu zajęło mi, że zrozumieć, co oni mi tam powiedzieli.
W trakcie jednego z takich wywiadów, dowiedziałam się, że rano będzie organizowany marsz. O 6 demonstranci ruszają z Barcelony do Madrytu na piechotę. Myślałam, że zwariowali, ale od razu podjęłam decyzję, że muszę to udokumentować. Niestety obudziłam się trochę za późno, o 7dmej, więc wyskoczyłam z domu nie zamykając nawet za sobą drzwi, bez dokumentów, bez pieniędzy, z aparatem, z jedną baterią, bez ładowarki. Widząc ich protest, zostałam z nimi pierwsze trzy dni, nie widząc nawet jak wrócę do domu, ale czując, że to jest ważne.
Stopniowo dowiadywałam się kolejnych rzeczy o demonstracjach. Podobało mi się ,że wychodzą z dużych miast na prowincję, do ludzi, którzy zwykle są przez takie protesty omijani. Organizowali wszędzie otwarte debaty, żeby dać im nie tylko dostęp do wiedzy, ale i poczucie odpowiedzialności. Polityka nie należy tylko do polityków, ale do nas wszystkich i powinniśmy wziąć sprawy w swoje ręce. My, Indignados, jesteśmy apartyjni, ale nie jesteśmy apolityczni.
Co zrobiłaś, kiedy już trafiłaś z powrotem do domu, po tych trzech dniach?
Koniecznie chciałam jak najszybciej wrócić do marszu. Zorganizowałam samochód razem z moim przyjacielem Alberto i zaczęliśmy się przyglądać protestującym już pod kątem planowanego filmu. Alberto nic nie mówi po angielsku. A jednak oboje stwierdziliśmy, że powinniśmy spróbować. Alberto prowadził naszą furgonetkę, ja szłam z kamerą i żeśmy się potem jakoś znajdywali. Wszyscy myśleli, że jesteśmy parą. Dopytywali się: O co tu chodzi, jak to, nie jest to twoja dziewczyna? To co wy robicie właściwie?
Dokumentacja jednak nie była dla nas pierwszorzędna. Najważniejsze było pomóc, uczestniczyć. Do Brukseli szły dwie grupy, jedna z Madrytu, gdzie było 70 osób, druga z Barcelony, gdzie było 30. Chcieliśmy filmować dwie, ale ta z Barcelony nie miała wsparcia w postaci samochodu, więc było dla nas jasne, że zostajemy z tą słabszą i pomagamy im z naszą furgonetką wozić namioty, dostarczać jedzenie.
W filmie prawie nie ma dialogów, jest wrażeniowym, wizualno-muzycznym kalejdoskopem.
Zobaczyliśmy protest w sposób bardzo liryczny. Zobaczyliśmy ich jako Don Kichotów. Film zaczyna się od ujęcia wiatraków. Przypominali nam też biblijnych kaznodziei którzy idą przez kraj, żeby głosić dobą nowinę. Pozbywają się tych swoich wygód, wychodzą na place i ulice, a słowa są ich jedyną bronią. Powstała na ten temat piosenka: No le vaya a dar usted al chaval un coktail molotov (Nie damy chłopcu koktajlu Mołotowa) No ni nada, no para que, Para que, para nada. (Nie potrzeba, Po co? Na nic to) Vente para la plaza y pasa del colchon, del colchon, del colchon (Chodź na plac i zapomnij o sprężynach w materacu)
Jak ludzie, których spotykaliście na trasie marszu reagowali na demonstrujących?
To była solidarność. Czasem ludzie nie mieli ochoty się dołączać i patrzyli na nas, jak na grupę wariatów, ale z reguły bardzo serdecznie nas witano. Raz, zbierając jedzenie dla grupy, zapytałam w sklepie, czy są jakieś przeterminowane produkty, bo takie głównie jedliśmy. Kasjerki zeszły z kas, wyjmując stamtąd pieniądze i poszły kupić nam świeże jedzenie. I takich sytuacji było bardzo wiele. Było jedno miasteczko, gdzie nie mogliśmy przenocować i starsze małżeństwo przenocowało nas w ogrodzie.
Ale z reguły metodą na zanocowanie było przedłużanie zebrań do późna w nocy. Kiedyś zaprosiła nas komuna ekologiczna. Każdy napił się piwka, była świetna atmosfera. Bardzo się zdziwili, że my najpierw tańczymy, skaczemy, pijemy, ale o północy zebranie wewnętrzne i grzecznie spać. Jaka to rewolucja? Nie ma imprezy? Nie ma sex, drugs and rock n roll?
Programowo nie ma?
To praktyczne. Osoby, które chciałyby się bawić do upadłego, miałby kaca następnego dnia i nie miałyby siły, aby iść dalej. W miastach było już trochę mniej wysiłku fizycznego, ale także nie było fiesty. W Paryżu było bardzo ciężko, jak była grupka większa niż 10 osób, od razu były aresztowania. W Brukseli, po paryskich doświadczeniach od razu zaoferowali nam uniwersytet, w którym mogliśmy spać.
Zgodziliśmy się, bo byliśmy pewni, że jak będzie kamping to będzie też policja i pobicia, a jeszcze na dodatek padał straszny deszcz. Jedna grupa jednak tak nie uważała i rzeczywiście policjanci podarli im namioty i pobili ich. Pobyt na uniwersytecie także był jednak wielką pułapką. Ludzie poczuli komfort. Wszyscy się rozluźnili, każdy miał własny pokój. Myślałam sobie: „Powinnam to sfilmować, to ważne, ale nieeeeeeee, bo ja się muszę wyspać.”
Wśród Oburzonych nie ma lidera. Nie wierzę, aby taki stan rzeczy mógł trwać długo. W naturalny sposób wspólnota zaczyna się strukturyzować, żeby przetrwać.
W tym ruchu nie ma liderów. To wydaje się niemożliwe, ale wciąż się udaje. Jest ważnym czynnikiem ruchu, ponieważ pozwala każdemu wziąć udział w wydarzeniach na równych zasadach, wypowiedzieć się na każdy temat, nawet czasem po prostu się wygadać ze swoich problemów. Każdy jest ważny. Dlatego nie chcieliśmy, żeby ten film miał bohatera. Powiedziałam: zrobimy film w sposób horyzontalny, tak jak chcemy budować wspólnotę.
Nakreśliliśmy portret zbiorowy grupy, do której każdy przychodzi z czymś innym. Mamy przekonanie, że musimy odłączyć się z aktualnego systemu. Nie chcemy go zmieniać, to nie ma sensu. On trwa tylko dzięki nam. Jeśli go odrzucimy – ulegnie zniszczeniu. Musimy stworzyć zupełnie nowe społeczeństwo, które nie fetyszyzuje pieniądza. W obrębie Oburzonych działa wymiana bezgotówkowa. Ludzie wymieniają się talentami, umiejętnościami, usługami.
To może mieć sens dla małej wspólnoty, ale jak myślę o takich działaniach na większą skalę, mam duże wątpliwości.
To były także moje lęki. Miałam takie same pytania, jak ty. Mieliśmy dyskusje na temat horyzontalności w demokracji, ale nigdy nie doszliśmy do poziomu, który wykracza poza lokalność. A mam wątpliwości czy to, co działa na poziomie sąsiedztwa, zadziała też na wyższym szczeblu. Ale być może, jeśli zacznie się pomału pracować w mniejszych społecznościach, będzie to miało to odzwierciedlenie w krajowych, międzynarodowych działaniach. Warto wierzyć i próbować. Co prawda raz mówię o Indignados „oni”, innym razem mówię, „my”, bo jestem krytyczna wobec niektórych postulatów, podpisuję się jednak pod większą ilością działań i idei, które są przez ruch propagowane.
Może wystarczy żyć spokojnie na swojej „wyspie”, może niekoniecznie trzeba zmieniać świat?
Najważniejsza nie jest zmiana świata, ale przemiana wewnętrzna jednostki. Zarażanie tą zmianą rodziny i sąsiadów to wystarczająco dużo. To się samo dzieje. Jeden krok po drugim. Jak kto może i potrafi.
Jestem pewna, że wiele osób będzie miało taką siłę. Ale wielu zapewne potraktowało marsz Oburzonych jako chwilową atrakcję w swoim życiu, jako uczestnictwo w chwilowej modzie.
Od samego początku tak byliśmy opisywani jako fala, moda, chwilowa euforia. Ale jak widać, wcale nie mija, także dlatego, że dyskomfort społeczny się zwiększa.
Jaka jest reakcja wśród twoich znajomych na zaostrzającą się sytuację? Przestali być pacyfistami?
Są wbrew agresji, ale przyznają, że ludzie są zmęczeni i sfrustrowali. Nie wiedzą, co zrobić i chwytaj kamień. Ale trzeba powiedzieć ważną rzecz - agresja najczęściej najpierw wychodzi od policji. Dużo jest też prowokatorów, chociażby w Barcelonie. Mossos, Barcelońscy policjanci, nie muszą nosić mundurów. Chodzą po cywilnemu, tylko z opaską, w podartych spodniach i z chustką na twarzy. Jest dużo bardzo zdjęć, gdzie w tej samej koszulce raz jest facet ,który wybija okno w sklepie, a potem stoi już w grupce swoich kolegów z pracy. Zarejestrowałam takie osoby także w swojej dokumentacji.
Chcesz być aktywistką czy reżyserką filmową?
Nie potrafię sobie jeszcze odpowiedzieć na to pytanie. Ale fakt, że chcę nasz film pokazywać w Internecie chyba o czymś świadczy. Miałam ofertę, żeby pokazywać go w telewizji. Zarobiłabym i mielibyśmy z Alberto kasę na dwa następne projekty – o alternatywnej edukacji, drugi o alternatywnym rolnictwie. Zrezygnowaliśmy jednak z tego potencjalnego zarobku, bo czujemy, że ten film powinien dotrzeć do ludzi właśnie teraz, kiedy sytuacja w Hiszpanii jest coraz poważniejsza.