To już dziś! Za kilkanaście godzin rozpocznie się najważniejsza filmowa impreza na świecie. Amerykańska Akademia Filmowa po raz 84. przyzna Oscary.
Reklama.
Szanse na statuetki ma dwoje Polaków, Agnieszka Holland za „W ciemności” oraz Janusz Kamiński za zdjęcia do „Czasu wojny” Stevena Spielberga. Zanim poznacie tegorocznych zwycięzców, przypomnijcie sobie za co tak naprawdę kochamy Oscary.
To nie są zwykłe nagrody. Tu nie chodzi tylko o uznanie branży, promocję filmu, pieniądze, czy szansę na sławę. Oscary, symbolizujące wszystko to, na czym zbudowano potęgę Hollywood, to historia kina w corocznych odsłonach. – Kiedy już wejdziesz na tę scenę – wspominał kiedyś Jack Nicholson – wszystko inne przestaje mieć znaczenie, czujesz, że stoisz na najwyższym szczycie świata, a u jego podnóża są setki milionów ludzi. Patrzą tylko na ciebie i czekają na to co takiego masz im do powiedzenia.
„W ciemności” przyniosło Agnieszce Holland trzecią w karierze nominację. Kiedy w 1986 roku miała szansę na Oscara za „Gorzkie żniwa”, w najważniejszych kategoriach triumfował Sydney Pollak i jego „Pożegnanie z Afryką”. Nagrodę dla najlepszego aktora odebrał William Hurt, wśród kobiet najlepsze okazały się Geraldine Page i Anjelica Huston. Sześć lat później Holland nominowano za scenariusz do filmu „Europa, Europa”. Wtedy w najważniejszych konkurencjach wygrało „Milczenie owiec” Jonathana Demme.
Janusz Kamiński pierwszego Oscara odebrał w 1992 roku za „Listę Shindlera” Stevena Spielberga. W tym samym roku nagrodzono Toma Hanksa za rolę w „Filadelfii” oraz Tommy’ego Lee Jonesa za „Ściganego”. Siedem lat później Kamiński triumfował po raz drugi, tym razem za zdjęcia do „Szeregowca Ryana”. Filmem roku został wtedy „Zakochany Szekspir” Johna Maddena. Za najlepszego aktora uznano Roberto Benigni’ego („Życie jest piękne”), nagrodę dla najlepszej aktorki dostała Gwynteh Paltrow.
Historia nagród amerykańskiej Akademii Filmowej zaczyna się u progu Wielkiego Kryzysu. Kino nieme przechodziło do historii (o jego końcu opowiada „Artysta”, jeden z tegorocznych faworytów), a Hollywood wchodziło w okres, który później nazwano Złotą Erą. 16 maja 1929 roku, podczas prywatnego przyjęcia w hotelu Roosevelt Douglas Fairbanks, przewodniczący istniejącej dopiero od dwóch lat Akademii wygłosił krótkie przemówienie, po czym odczytał listę zwycięzców. Nie było żadnych niespodzianek, nazwiska nagrodzonych trafiły do prasy już trzy miesiące wcześniej. Za najlepsze filmy uznano „Wschód słońca” F.W. Murnaua oraz „Skrzydła” Louisa D. Lightona, w którym jedną z pierwszych ról zagrał przyszły wielki gwiazdor Złotej Ery Gary Cooper. Nagrodą w każdej z dziewięciu kategorii była złota statuetka zaprojektowana przez George’a Stanleya. Ta sama, którą niedługo później nazwano Oscarem i która w niezmienionej formie przetrwała do dziś, po drodze stając się, obok medali olimpijskich, najcenniejszym trofeum na świecie.
Właściwy rozmach nagrody Akademii zyskały dopiero w 1953 roku. To wtedy ceremonię rozdania po raz pierwszy pokazała telewizja. Filmem roku ogłoszono dramat Cecila DeMille „Największe widowisko świata”. Oscara dla najlepszego aktora dostał Gary Cooper za „W samo południe” wygrywając m.in. z Marlonem Brando i Kirkiem Douglasem, Anthony Quinn dostał nagrodę dla najlepszego aktora drugoplanowego.
I to właśnie wtedy, kiedy wielkie święto kina trafiło do telewizji, świat pokochał Oscary. Od sześćdziesięciu lat ceremonia rozdania nagród Akademii elektryzuje setki milionów ludzi. Przy każdej okazji pojawiają się głosy krytyczne, w tle gali prowadzi się rozgrywki polityczne, zdarzają się skandale, niezrozumiałe decyzje, dziwaczne przemówienia. Przede wszystkim jednak pamiętamy Oscary jako ceremonie upamiętniające najważniejsze momenty w historii kina.
Jak choćby słynny protest Marlona Brando podczas rozdania nagród w 1973 roku. Brando dostał nagrodę za rolę w „Ojcu Chrzestnym”, jednak kiedy wyczytano jego nazwisko, zamiast niego na scenie pojawiła się aktywistka ruchu walczącego o prawa Indian, Sacheen Littlefeather, która w krótkim oświadczeniu, wyjaśniła, że w związku z dyskryminacją jakiej poddani są rdzenni mieszkańcy Ameryki, aktor zdecydował się na bojkot ceremonii.
W 1976 roku triumfował „Lot nad kukułczym gniazdem” Milosa Formana. Film zwyciężył w pięciu najważniejszych kategoriach i był pierwszym wielkim sukcesem producenckim Michaela Douglasa. Odbierając nagrodę dla najlepszego aktora za rolę w „Locie...”, Jack Nicholson zdjął okulary przeciwsłoneczne i ze swoim legendarnym uśmiechem oświadczył, że nagroda jest dowodem na to, że „w Akademii jest tyle samo wariatów co gdziekolwiek indziej”.
Zdarzały się przemówienia kontrowersyjne, jak to, które wygłosił Michael Moore odbierając nagrodę za „Zabawy z bronią”: - Żyjemy w fikcyjnych czasach. Żyjemy w czasach, kiedy mamy fikcyjne rezultaty wyborów i fikcyjnego prezydenta. Żyjemy w czasach, kiedy ktoś wysyła nas na wojnę z fikcyjnych powodów. Jesteśmy przeciwko tej wojnie, panie Bush. Wstyd mi za pana – to było za wiele dla konserwatywnej elity Hollywood. Moore został wygwizdany.
Polityka była tłem Oscarów od początku ich historii. Licząca dziś już ponad 5000 członków Akademia ma swoje, zwykle dość konserwatywne, sympatie. Jest wiele rzeczy, które dla amerykańskich akademików są nie do pomyślenia, wiele znakomitych filmów nie doczekało się nawet nominacji, ponieważ ich twórcy byli zbyt śmiali w konstruowaniu politycznych, czy obyczajowych przekazów. Samuel Goldwyn, pochodzący z Warszawy legendarny producent, jeden z twórców wytwórni Paramount i Metro Goldwyn Meyer, powiedział kiedyś: „Filmy są dla rozrywki. Za przekazy powinno odpowiadać Western Union”. Słowa te wielokrotnie bywały nazywane klątwą Hollywood. Członkom Akademii wytyka się zachowawczość, brak odwagi i brak wyobraźni. Ostatni przykład to fenomenalny „Wstyd” Steve’a McQueena z Michaelem Fassbenderem doceniony na wszystkich liczących się festiwalach, a przez Akademię zupełnie zignorowany. Ale właśnie za to kochamy Oscary. Także za pruderię, politykę i nieco tandetny blichtr. Bo w ich tle toczy się historia wielkiego kina, kina, którego największym obowiązkiem wcale nie jest podążanie za rzeczywistością, bo dawno temu stworzyło swoją własną.
– Historia XX wieku byłaby o wiele wspanialsza, gdyby spojrzeć na nią przez pryzmat kina. Wyglądało by to o wiele lepiej – powiedział kiedyś Steven Spielberg. XX wiek był czasem wielkiego triumfu kina. Jak wyglądała by jego historia, gdyby pisać ją wyłącznie na podstawie oskarowych zwycięzców? Na przykład tak:
Każdy z tych filmów został nagrodzony Oscarem w najważniejszej kategorii. I jak tu nie przyznać racji Billy’emu Crystalowi, który powiedział kiedyś: „Obok części samochodowych, Oscary to nasz najcenniejszy produkt eksportowy”. Nawet jeśli dziś tylko druga część tego zdania jest prawdziwa.