Nic Pizzolatto wziął sobie głęboko do serca marudzenie widzów przy drugim sezonie "Detektywa". Zmiana konwencji nie przypadła do gustu fanom pierwszej serii. Teraz mogą spokojnie odwiesić psy z produkcji HBO - po pierwszych dwóch odcinkach serial zapowiada się znakomicie!
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Pierwszy sezon "Detektywa" był objawieniem, które jest wciąż wymieniane w czołówkach najlepszych produkcji telewizyjnych ostatnich lat. Głównie za sprawą wybitnych kreacji Woody'ego Harrelsona i Matthew McConaughey oraz apokaliptycznego nastroju zionącego z ekranu. Drugi sezon wcale nie był taki zły, jak wszyscy twierdzą, ale jednak brakowało mu tej gęstej atmosfery. W najnowszej serii poczujemy się znów... w domu.
Warto było czekać 5 lat
Każdy sezon "Detektywa" opowiada inną, zamkniętą (choć pełną niedopowiedzeń) historię - można więc oglądać je niezależnie od siebie. W najnowszej odsłonie akcja przenosi nas do hrabstwa Ozark, gdzie doszło do makabrycznej zbrodni.
Przed oglądaniem serialu najlepiej jest wyłączyć smartfona. Produkcja wymaga od widza pełnego skupienia, bo fabuła prowadzona jest na trzech planach czasów z przeplatającymi się wątkami. "Detektyw" nie posłuży zatem do relaksu po pracy, ale odkrywanie kolejnych niuansów i zawiłości scenariusza przynosi wiele frajdy mieszanej z przerażaniem.
Pierwszy plan czasowy to lata 80. i nierozwiązana sprawa zaginięcia dwójki dzieci, drugi to lata 90. i m.in. przesłuchania dotyczące przełomu w sprawie (jak za starych dobrych czasów "Detektywa"), trzeci to współczesność i zmagania podstarzałego głównego bohatera z problemami z pamięcią oraz... producentami serialu z gatunku true crime. Akcja znów rozwija się powoli i to głównie na bazie dialogów, ale nie możemy narzekać na to, że nic się nie dzieje.
Okultyzm i genialny Mahershala Ali
Może i w trzecim sezonie nie ma tak skomplikowanej postaci jak Rust Cohle, ale detektyw Wayne Hayes też potrafi fascynować. To charyzmatyczny weteran wojny w Wietnamie, któremu przyszło pracować w trudnych czasach i okolicy - lata 80. w USA to nie był dobry czas dla czarnoskórych.
W rolę nieustępliwego detektywa - w swojej młodej, starszej i najstarszej "wersji" – wciela się jeden z najlepszych aktorów kroczących po ludzkim padole - zdobywca Oscara za "Moonlight" i mocny kandydat do tegorocznej nagrody za "Green Book", Mahershala Ali. W dwóch pierwszych odcinkach przyćmiewa inne kreacje, w tym jego ekranowego partnera Stephen Dorffa, czyli detektywa Rolanda Westa.
Zbrodnia, wokół której kręci się cała akcja, ma znamiona okultyzmu. Śledztwo w tajemniczej sprawie, w prowincjonalnym mieście, w połączeniu z depresyjną muzyką i wyblakłymi kolorami, tworzą niesamowicie niepokojący klimat rodem z horroru Lovecrafta. Można odnieść wrażenie, że jesteśmy na tropie prawdziwego Zła, a nie zwykłego mordercy.
Kolejne odcinki z pewnością przyniosą jeszcze więcej zagadek, podnoszących ciśnienie zwrotów akcji, a na koniec nie poznamy ostatecznego rozwiązania, ale właśnie za te wszystkie elementy pokochaliśmy pierwszy sezon - i trzeci jest na dobrej drodze, by mu dorównać jakościowo.