Agnieszka Holland przegrywa z „Rozstaniem”, Polacy bez Oscara. Nagroda dla Woody’ego Allena za scenariusz oryginalny, a wielki triumf „Artysty” wieńczy ceremonię, w której dostające zadyszki Hollywood bez końca przypominało o czasach swojej świetności.
A więc to już? Zwycięzcy ogłoszeni, nagrody wręczone, przemówienia wygłoszone, już wiadomo jak wyglądało kino w 2011 roku. Najwięcej nagród zdobyli twórcy „Artysty” (film roku, główna rola męska, reżyseria, muzyka, kostiumy) oraz „Hugo” (zdjęcia, scenografia, dźwięk, montaż dźwięku, efekty specjalne). Nagrodę dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, zgodnie z przewidywaniami, zdobyło znakomite irańskie „Rozstanie” Asghara Farhadiego. Tu decyzja Akademii jak najbardziej słuszna, w równym stopniu z powodów artystycznych jak i politycznych. Odbierając Oscara Farhadi dał świetne przemówienie, w którym dedykował nagrodę swoim rodakom, „tym, którzy kochają irańską kulturę i nie nienawidzą innych kultur”.
84. ceremonię wręczenia Oscarów od początku planowano jako hołd dla kina i wielkiej historii Hollywood. Robert DeNiro, Edward Norton, Philip Seymour Hoffmann, Robert Downey Jr, Morgan Freeman i wielu innych znakomitych aktorów bez końca opowiadało o magii kina, o jego niezwykłości, o emocjach, które wywołuje. Czy byli przekonujący? Byliby, gdyby tylko za chwilę magia kina nie została włożona w kolejne schematy, według których Akademia wybierała najlepsze filmy minionego sezonu.
Były więc filmy ważne jak „Pomoc domowa” – świetnie zagrane i nakręcone kino o niechlubnej historii południa Stanów Zjednoczonych, gdzie jeszcze pięćdziesiąt lat temu segregacja i przemoc na tle rasowym były codziennością. Gdyby tylko ze świetnego filmu gdzieś w dwóch trzecich drogi nie zrobiło się natrętne kino familijne z nie jednym, ale kilkoma happy endami, można byłoby mówić o sukcesie. A tak trudno oprzeć się wrażeniu, że na wielką rolę Violi Davis „Pomoc domowa” była zwyczajnie filmem za słabym. Aż szkoda, że „Żelazna Dama”, za którą Meryl Streep nie mogła nie dostać (trzeciego w karierze!) Oscara, nie weszła do kin trochę później.
Szkoda wspominać „Idy marcowe”, kolejny pierwszorzędnie zrobiony i świetnie zagrany naiwny film z głupawym morałem, w myśl którego polityka jest z natury rzeczy działalnością moralnie wątpliwą i uważajcie młodzi, zaczesani na bok idealiści, jeśli przyjdzie wam do głowy ratować świat, pobrudzicie sobie ręce.
Było też kino spielbergowskie autorstwa samego ojca gatunku, który jednak tym razem epickość przedsięwzięcia doprowadził do poziomu komizmu. Poradził sobie z nieuchronnym biegiem czasu zatrudniając do głównej roli aktora wyglądającego kropka w kropkę jak młody Tom Cruise. Niestety Spielberg z wzruszającej historii o przyjaźni z wielką historią w tle zrobił film o koniu, jak złośliwie przyjęło się nazywać „Czas wojny”.
Było wielkie kino dla starszych i młodszych, czyli świetny „Hugo” Martina Scorsese (pięć nagród), wizualnie doskonały, ale na zwycięstwo w najważniejszej kategorii nie mogący liczyć.
Terrence Malick pełnił chyba na tegorocznych Oscarach rolę arthouse’owej maskotki, nominacje dla jego „Drzewa życia” były ukłonem w stronę kina artystycznego, ale raczej nikt poważnie nie liczył na zwycięstwo.
Z „Dziewczyny z tatuażem” Davida Finchera zapamiętano wyłącznie, i słusznie, Rooney Marę. Scenariusza i pędzącej za kolejnymi rozdziałami „Millenium” akcji, pamiętać już nie warto.
Mimo zasłużonego triumfu „Artysty” i wielu porządnych filmów, których twórcy ubiegali się o Oscary, jeśli kierować się wyłącznie wyborami Akademii, to nie był dobry rok dla Hollywood.
Dziwi słaby wynik „Spadkobierców” (Oscar za scenariusz adaptowany), jednego z najlepszych filmów ubiegłego roku i jednego z niewielu nominowanych, których twórcy zdecydowali się na opowiedzenie historii. Film Alexandra Payne’a należy do najlepszych nie tylko w jego karierze. To także najlepsza rola George’a Clooneya, świetne zdjęcia, fantastyczny montaż.
Przepadł też „Mój tydzień z Marylin”, odtwórczyni głównej roli Michelle Williams miała tego samego pecha co Viola Davis. Z Meryl Streep nie można było w tym roku wygrać.
W kategorii najlepszy scenariusz oryginalny triumfował Woody Allen za „Północ w Paryżu”, jeden z bardziej uroczych filmów ostatniego roku.
Wobec sukcesu Jeana Dujardina („Artysta”), smakiem musieli obejść się pozostali kandydaci do Oscara dla głównej roli męskiej, m.in. George Clooney, Brad Pitt i Gary Oldman. Nagrodę dla najlepszego reżysera odebrał twórca „Artysty” Michel Hazanavicius.
A sama ceremonia? Obyło się bez niespodzianek i wielkich rewelacji. Producenci gali tak bardzo nie mieli na nią pomysłu, że nawet prowadzący ją weteran Billy Crystal nie brał swojej roli na poważnie. Przeciwnie, swoją obecnością sprowadzał tę dziwną ceremonię na ziemię.
Producentom nie chciało się nawet zadbać o odpowiednie zbudowanie emocji. Cały wieczór skonstruowano tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, że to „Artysta”, wielki hołd dla przeszłości kina, weźmie wszystko. Nawet, zasłużona skądinąd, nagroda dla sędziwego Christophera Plummera za rolę drugoplanową w „Debiutantach” wpisywała się w schemat uroczystości. Billy Crystal kilkakrotnie przypominał, że Plummer ma 82 lata i jest tylko dwa lata młodszy od samego Oscara.
Opinie co do występu samego Crystala są mocno podzielone. Wydaje się jednak, że słabo przygotowaną ceremonię w samym środku kryzysu branży, poprowadził najlepiej jak się dało. Z odpowiednim dystansem, oszczędnie i na swój sposób uroczo i dowcipnie. Jakby chciał powiedzieć wszystkim, „kryzys kryzysem, ale ponieważ Oscary trzeba rozdać, zróbmy to z odrobiną godności.”
Hollywood zawsze lubiło przyglądać się swojej wielkiej przeszłości. Ale jeśli wierzyć samej Akademii, gospodarzowi ceremonii, kino nie miało w tym roku wiele więcej do powiedzenia. Co więcej nagle okazało się, że tylko grupka outsiderów z Europy potrafi wskrzesić emocje, na których Fabryce Snów tak bardzo zależy.