
Pijana czterolatka, nastolatek po próbie samobójczej, maleńka dziewczynka, której matka roztrzaskała główkę o ścianę — istnieje spora szansa, że takie przypadki trafią ci się na jednym, 12-godzinnym dyżurze. Czasu, żeby, jak mawiają psychologowie, „przepracować” związaną z nimi traumę, nie ma za wiele — często tylko tyle, ile zajmuje przejazd do kolejnego szpitala, na kolejny dyżur. Nie rusza cię to? Mnie też nie. A teraz zastanów się, jak to o nas świadczy.
Zanim zaczęłam czytać „Tajemnice pielęgniarek” Marianny Fijewskiej, pomyślałam, nieco zbyt ironicznie, że tytuł powinien brzmieć raczej: „Tajemnice poliszynela”.
„Jest cholernie trudno. Jeśli ktoś poszedł na pielęgniarstwo z przypadku, to nie poradzi sobie. Tę pracę trzeba czuć i kochać. Oprócz tego trzeba też być trochę nienormalnym, żeby się na nią zdecydować” — czytam i zaczynam się zastanawiać, czy rzeczywiście praca w takich warunkach, pod takim obciążeniem psychicznym, ale i fizycznym, może w ogóle nie pozostawiać śladów na psychice?
Oprócz psychicznego, pielęgniarki dopada realne, fizyczne wyczerpanie — ten fakt wybrzmiewa w ich wypowiedziach niezwykle mocno. Czasem tak mocno, że wydaje się aż przesadzony. Czy w ogóle możliwym jest, aby funkcjonować na tak wysokich obrotach — emocjonalnych i intelektualnych — przez długość trzech dyżurów, czyli 36 godzin?
Mam umowę o pracę w szpitalu publicznym na OIOM-ie. Żeby dorobić, założyłam jednoosobową działalność gospodarczą i zatrudniłam się na kontrakcie w drugim szpitalu. Potrafię przepracować tam grubo ponad etat – od 200 do 250 godzin miesięcznie. Bywa, że nie śpię po 24 albo 36 godzin.
Artykuł powstał we współpracy z Grupą Wydawniczą Foksal.
