"Ty to musisz być dobrym człowiekiem". Pielęgniarka i pracowniczka socjalna szczerze o pracy w hospicjum dla dzieci
Magda Małkowska
22 marca 2019, 06:36·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 22 marca 2019, 06:36
Czasami za kilka uśmiechów, za to psychicznie absorbująca do maksimum i bez czasowego limitu. O pracy z ciężko i przewlekle chorymi dziećmi oraz z ich rodzinami rozmawiam z Beatą Król, pielęgniarką koordynującą zespół Hospicjum Domowego dla Dzieci im. ks. E. Dutkiewicza i jego pracowniczką socjalną, Karoliną Pawłowską.
Reklama.
Skąd się tu wzięłyście?
Beata Król (B.K.): Pracę w hospicjum podjęłam na tzw. chwilę jeszcze w rodzinnym mieście, poproszona przez moją szefową - pielęgniarkę naczelną szpitala. Tamto hospicjum dopiero się tworzyło, ale z „chwili” zrobiło się… 12 lat.
Kiedy przeprowadzałam się nad morze, chciałam wykorzystać okazję i się przekwalifikować. Czułam, że się, jak to mówią, zapędziłam, byłam cały czas pod telefonem, a miałam też własne dzieci. W Gdańsku złożyłam papiery w tutejszym Urzędzie Miejskim.
Chciałaś zostać urzędniczką?
B.K.: Tak, choć z pracy pielęgniarki do końca zrezygnować nie potrafiłam, więc jednocześnie zostawiłam swoje namiary w kilku trójmiejskich hospicjach. Myślałam o 2-3 pacjentach pod opieką w ich domach. Bardzo szybko jednak poszłam na rozmowę do dwóch placówek i w Dutkiewiczu zostałam, od początku w hospicjum dla dzieci.
Przekonano mnie, choć to była trudna decyzja. Wcześniej pracowałam głównie z dorosłymi. Od początku dostałam zadanie koordynacji zespołu.
A co na to rodzina?
B.K.: Nie ukrywam, że bałam się im przyznać. Inaczej się umawialiśmy.
Beata „na chwilę”, za namową, a ty, Karolina?
Karolina Pawłowska (K.P.): Z hospicjum pierwszy raz zetknęłam się w trakcie studiów na kierunku praca socjalna, na Uniwersytecie Gdańskim. Przedmiot poświęcony opiece paliatywnej, który prowadził ks. Krakowiak, był na drugim roku. Ksiądz miał w sobie taką charyzmę, taki żar, kiedy opowiadał o tym miejscu... No i postawił nam ultimatum.
Ultimatum?
K.P.: Zapowiedział, że by dostać zaliczenie, musimy odwiedzić hospicjum. Pamiętam do dziś falę ciepła, kiedy po raz pierwszy tu weszłam, do sali konferencyjnej, chyba w trakcie "Jeż Cafe", kawiarenki dla pacjentów. I uczucie, że w hospicjum chciałabym zostać dłużej.
Przy czym wtedy ja konsekwentnie utrzymywałam, że nie będę żadnym pracownikiem socjalnym. Moją pasją były książki i studiując, pracowałam jako księgarz, później zostałam kierownikiem księgarni.
Jednak wokół hospicjum zaczęłaś orbitować…
K.P.: Tak. Już moja praca licencjacka była monografią tego miejsca. Do hospicjum zaczęłam wracać jako wolontariuszka. Przychodziłam do pacjentów na oddział w ramach praktyk studenckich i z prowadzonych z nimi rozmów narodził się pomysł pracy magisterskiej.
Kiedy prezentowałam jej egzemplarz Bognie Kozłowskiej, ówczesnej wicedyrektor, zasugerowałam, że zawsze chętnie przyjdę do hospicjum pracować. Kilka miesięcy później odebrałam od niej telefon z propozycją. I tak jestem tu już szósty rok - od początku w hospicjum dla dzieci, co najpierw było bardzo dla mnie stresujące. Podobnie jak dla Beaty.
Jak na wasze miejsce pracy reagują inni?
K.P.: Często mnie żałują. Coś w rodzaju: „Tak mi przykro” albo: „To musi być straszne”. To są ci nowo poznani, bo moje bliskie otoczenie hospicjum odbiera jako zupełnie naturalną przestrzeń. Dużo im o niej opowiadam.
B.K.: Słyszę: „Ja bym tak nie mogła”, „Jak ty dajesz radę?”…
I co wtedy odpowiadasz?
B.K.: Że daję. Niektórzy ubolewają nade mną z troską i dodają, że muszę być dobrym człowiekiem, co mnie drażni, bo nie rozumiem związku. Jakbym nie pracowała w hospicjum, to bym dobra nie była? Chociaż bywają też tacy, którzy na wieść o pracy w hospicjum wpadają w zachwyt.
Zachwyt to już wysoka półka. A co myślicie na temat takich określeń, jak: „dom hospicyjny” albo „hospicyjna rodzina”? Naciągnięte? Autentyczne?
B.K.: Naturalne, chociaż ja o moich hospicyjnych współpracownikach i podopiecznych chyba wolę myśleć w kategoriach bardzo dobrych przyjaciół. Zwyczajnie chce mi się przychodzić do pracy.
K.P.: Zgadzam się z Beatą. Przyjaciele są w moim życiu niezwykle ważni, to ta część rodziny, którą wybieramy sobie sami. Więzy krwi nie stanowią przecież o bliskości.
Co stanowi o wyjątkowości hospicjum jako miejsca pracy?
B.K.: Nie ma między nami konkurencji...
K.P.: Za to jest poczucie wspólnego celu i takich samych wartości.
B.K.: Niedawno zadzwonił ze Stanów mój kuzyn, którego z wielkim przejęciem oprowadzałam po hospicjum na początku mojej pracy, lata temu. Ponoć w drodze powrotnej powiedział wtedy swojej mamie, że ciekawe, jak będę mówić o tym miejscu, gdy popracuję dłużej. Teraz stwierdził, że w moim głosie słyszy jeszcze większą radość.
A co decyduje o wyjątkowości hospicjum jako miejsca opieki?
B.K.: Wiesz, ile trwa pierwsza wizyta w domu u pacjenta, kiedy przyjmujemy rodzinę do hospicyjnej opieki? Minimum trzy godziny, które mijają jak mgnienie oka. Nie zaczynamy od pytań o chorobę, ale najpierw rozmawiamy o życiu, o zainteresowaniach, o radościach i smutkach niekoniecznie związanych z zasadniczym celem wizyty. Na pierwszym spotkaniu dostajemy od rodziny mnóstwo informacji.
K.P. :Pytamy, ale przede wszystkim słuchamy. Aspekty pozamedyczne są przy tym tak samo ważne, jak te medyczne.
B.K.: Kiedyś pojawiliśmy się z doktorem na pierwszej wizycie u dziecka, które pod koniec spotkania powiedziało nam, że kiedy przychodził poprzedni lekarz, to nawet nie zdejmował kurtki. Dla nas to niewyobrażalne, chyba że pielęgniarka tylko wpada by pobrać krew i musi błyskawicznie zawieźć ją do laboratorium. Każda nasza zwyczajna wizyta również trwa bardzo długo i nie jest to czas sztucznie przeciągany. Wiem, że wizyty Karoli też potrafią długo trwać.
Zmieniłyście się, tu pracując?
K.P.: Bardzo tutaj spokorniałam i stałam się ostrożniejsza w formułowaniu osądów.
Skąd ta pokora?
K.P.: Na co dzień spotykam się z sytuacjami granicznymi. Wiem już, że one się zdarzają, w dodatku najczęściej spadają na nas nagle. A potem…, potem życie trwa. Zyskałam też większy spokój.
B.K.: Kiedyś szybciej innych oceniałam, a teraz tłumaczę. Dlaczego tak się wydarzyło i dlaczego sytuacja zmusiła do takiego a nie innego zachowania?
To płynie z doświadczenia pracy w hospicjum?
B.K.: Czasami wewnątrz zespołu opowiadamy sobie zdarzenia, które przytrafiły nam się podczas pracy. Nie zawsze miłe, ale wówczas zadajemy sobie pytanie, jakimi ludźmi bylibyśmy my, od lat opiekując się chorym bliskim. Tego nauczyłam się tutaj – nieoceniania.
Czy macie jakąś hospicyjną historię, która stała się dla was punktem odniesienia?
K.P.: Ja chyba nie mam jednej, one mnie wszystkie na okrągło ustawiają na nowo. Te najbardziej poruszające to takie, kiedy rodzina nie jest już pod naszą opieką, bo dziecko umarło albo je wypisujemy, bo jego stan się polepszył, a ona wciąż ma potrzebę, by z nami utrzymywać kontakt.
B.K.: A ja często wracam we wspomnieniach do zdarzenia, po którym byłam bliska rezygnacji z pracy. Pewnego dnia poszłam na zwykłą, kontrolną wizytę do jednego z domów, w którym sprawowaliśmy opiekę, i od mamy naszego podopiecznego usłyszałam dość ostro podany zarzut, że lekarz po raz kolejny wypisał źle receptę, a ona po raz kolejny nie mogła wykupić dla dziecka leku. Żaliła się dość długo, że nie ma już siły jeździć do apteki, a ja tego słuchałam…
Dostałaś baty nie za siebie.
B.K.: Powiedziałam, że przywiozę dobrą receptę, wyszłam i się rozpłakałam. Pamiętam, że odwołałam kolejną wizytę. Hospicjum pochłaniało mi wtedy cały czas i pomyślałam, że nie zasłużyłam na te słowa. Potem bałam się tam znowu pójść. A potem ta mama publicznie mnie przeprosiła. Przyznała się, że z powodu wieloletniej frustracji puściły w niej emocje. Wiele sobie wtedy uświadomiłam.
A czego w hospicjum domowym dla dzieci brakuje?
K.P.: Z rzeczy materialnych brakuje wciąż dużo, ale tobie chyba nie o to chodzi…
B.K.: Najbardziej brakuje nam czasu dla nas samych, abyśmy mogli ze sobą pobyć i pogadać niekoniecznie na tematy hospicyjne.
K.P.: Zwyczajnie bardzo się lubimy. Mam za sobą wiele fantastycznych rozmów o życiu i pasjach z moimi koleżankami i kolegami z zespołu, ale wciąż mam ich niedosyt.
Dziękuję w takim razie za czas na naszą rozmowę…
B.K.: Poczekaj, jeszcze to ci powiem. Wczoraj byłam u Pawełka, naszego wieloletniego podopiecznego. Właśnie kończył rehabilitację. Uśmiechnął się, kiedy tylko mnie zobaczył, i uśmiechał się tak przez cały czas, aż mu oczy chodziły. – Wiesz, że ten uśmiech jest właśnie dla ciebie – usłyszałam od mamy. – On się tak dziś nie uśmiechał. Więc kiedy ktoś się pyta, dlaczego tu pracuję, to chyba dla takich chwil.
Artykuł powstał we współpracy z Fundacją Hospicyjną.