Rola portali społecznościowych w obaleniu reżimów została przeceniona – to jedna z głównych tez autora książki „Internetowe złudzenie – ciemna strona wolności internetowej”. Pozycja jest kolejnym, głośnym głosem sceptycyzmu wobec cyberutopii. Dostarcza też argumentów na to, że internetowe ruchy aktywistów szkodzą demokracji, zamiast ją wspierać.
Ostatnio pojawiło się sporo anglojęzycznych publikacji książkowych, których autorzy są krytycznie nastawieni do internetu. Mnogość takich dzieł jest niewątpliwie niecodzienną sytuacją – nie pamiętam już, kiedy ostatni raz, przeglądając katalog nowości wydawniczych na Amazonie, naliczyłem więcej pozycji krytykujących sieć, niż ją wychwalających. Od pamiętnego Kultu amatora minęło już trochę czasu, ale ewidentnie Keen, pionier negatywnego myślenia o elektronicznej pajęczynie, w osamotnieniu wydający antyinternetowy zeszycik, zainspirował innych. (Choć przed Keenem nieprzychylnie wyrażał się o sieci Cliford Stoll w swoim Krzemowym remedium, to jednak dzieło Keena wywarło o wiele większy wpływ). Na mojej półce znajdują się już świeżutkie: The Net Delusion Evgenya Morozova, I Know Who You Are and I Saw What You Did Lori Andrews, Networks Without a Cause Geerta Lovinka, The Filter Bubble Eli Parisier oraz The Daily You Josepha Turowa.
Na razie zajmę się The Net Delusion Evgenya Morozova. Muszę przyznać, że choć jestem nastawiony technooptymistycznie, dzieło Białorusina (od kilku lat mieszkającego w Stanach Zjednoczonych), przemówiło do mnie rzeczowością i zdroworozsądkowym podejściem. Morozov – znany z internetowego sceptycyzmu wyrażanego na łamach amerykańskiej prasy – przyjął styl odmienny od Keena, który za radykalny elitaryzm i arbitralność został mocno skrytykowany (choćby przez polskich badaczy – tutaj czy tutaj). Białorusin przedstawił niezwykle racjonalny punkt widzenia, dystansując się od dogmatycznych w swych sądach cyberutopistów.
Rozważania zawarte w The Net Delusion koncentrują się na zaprzeczaniu domniemanemu niszczycielskiemu wpływowi internetu na autorytarne reżimy na całym świecie. Morozov chce przekonać czytelników, że mylą się akademicy, przedstawiciele internetowego biznesu, dziennikarze i, co ważniejsze, politycy upatrujący w sieci skutecznego narzędzia walki z autorytaryzmem. Przekonanie, że komunikacja internetowa podmywa fundamenty, na jakich opierają się niedemokratyczne państwa – to znaczy pozwala obejść blokadę informacyjną, niweluje skutki propagandy, ułatwia mobilizację polityczną (w tym organizację manifestacji), skutecznie ogranicza nadzór nad obywatelami – jest, mówiąc delikatnie, przejawem myślenia życzeniowego. Obrazek lansowany przez media i technobiznesmenów, jakoby Facebook czy Twitter (jak również inne narzędzia sieciowe) były użyteczne dla opozycji politycznej, jest uproszczeniem skomplikowanej sytuacji. W związku z tym polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych, coraz bardziej opierająca się na działaniach spod znaku tak zwanego „Internet freedom”, może okazać się katastrofalna w skutkach.
Według Morozova osoby odpowiedzialne za ową politykę zdają się tego nie dostrzegać, co po części spowodowane jest odwoływaniem się do nie tak dalekiej historii walki z komunizmem. Możnowładcy amerykańscy wyobrażają sobie, że w przypadku Białorusi, Iranu czy Rosji będzie tak samo jak za dawnych czasów, to znaczy, iż wystarczy wyposażyć opozycję w odpowiednik niegdysiejszych fotokopiarek (służących do powielania wywrotowych publikacji), czyli internetowe narzędzia. Dzięki nim zamknięte do tej pory społeczeństwa otworzą się, nastanie w nich demokracja, a prawa człowieka będą poszanowane. Przesłanie autora jest gorzkie – nie dość, że wyśmiał on pogląd, jakoby do upadku komunizmu przyczyniły się technologie dostarczane przez Zachód (Morozov stwierdził, że znacznie ważniejsze były strukturalne warunki panujące w bloku sowieckim), to jeszcze zauważył, że administracja USA w ogóle nie ma rozeznania w rzeczywistej sytuacji krajów niedemokratycznych.
Dzisiejsza polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych zasadza się na popularnym w pierwszej połowie lat 90. XX wieku cyberutopizmie. Obok wiary w więziotwórczą moc sieci dobrze wpływającą na społeczeństwo obywatelskie, poglądy cyberutopistów zakładają, że usunięcie przeszkód stojących na drodze swobodnego przepływu informacji zdemokratyzuje dane społeczeństwo – pomysły takie nazywa się dzisiaj zbiorczo mianem doktryny Google (The Google Doctrine). Dziwnym trafem cyberutopiści, w tym politycy, nie widzą, że e-pajęczyna może stać się także doskonałym narzędziem w rękach każdego reżimu, który posłużyć się może siecią do celów propagandowych czy tych związanych z nadzorowaniem nieposłusznych obywateli i cenzurowaniem niepożądanych treści.
Ludzie odpowiedzialni za politykę zagraniczną USA wrzucają wszystkie państwa autorytarne do jednego worka. Facebook i Twitter mają być źródłem rewolucji w każdym niedemokratycznym kraju globu. Białorusin często posługuje się (nie tylko na łamach książki) przykładem wydarzeń w Iranie w 2009 roku, kiedy to zachodnie media okrzyknęły, że we wspomnianym państwie rozpoczęła się rewolucja Twittera (Twitter Revolution). Po rzekomo sfałszowanych wyborach, przy pomocy wspomnianego portalu wielu Irańczyków zdawało relację z manifestacji, zwoływało pozostałych użytkowników do uczestnictwa w nich (choć – jak zaznaczył autor – rola Twittera w owym mobilizowaniu nie do końca jest pewna), informowało o okropnościach, jakich dopuszczały się władze itd. Niestety, rewolucyjny zapał wygasł bardzo szybko między innym dlatego, że – jak pokazał Morozov – internauci w Iranie to zdecydowana mniejszość społeczeństwa, a dodatkowo twitterowy szał nakręcało wielu emigrantów, a także mieszkańców Zachodu, w tym dziennikarzy. Białorusin stwierdził, że twitterowa rewolucja powiedziała więcej o zachodnich fantazjach niż o rzeczywistej sytuacji w Iranie. I chociaż zdrowy rozsądek Morozova jest godzien pochwały, to jednak, podobnie jak entuzjaści Twittera, autor nie podał żadnych konkretnych dowodów na poparcie swojego stanowiska. Tezy, iż serwis miał mały wpływ na omawiane wydarzenia i że pełnił marginalną rolę pod względem organizacyjnym, poparte są tylko serią wypowiedzi dziennikarskich.
Abstrahując od Iranu, niezwracanie uwagi na kontekst społeczno-kulturowo-polityczny danego autorytarnego państwa nazwał Morozov mianem internetocentryzmu, skupiającego się najpierw na technologii i jej wykorzystaniu, a dopiero potem na całej reszcie, w tym również na negatywnych skutkach, jakie może przynieść zastosowanie sieci. Zakłada się, że to internet kształtuje środowisko zewnętrzne, w żadnym zaś wypadku nie dzieje się odwrotnie; poza tym, e-pajęczyna się nie zmienia, jest stałą – ewoluuje jedynie wszystko to, co znajduje się wobec niej na zewnątrz. Takie podejście nie sprzyja gruntownej i rzetelnej analizie sytuacji – w każdym zakątku świata (w tym w każdym kraju autorytarnym) internet oddziałuje inaczej. Nieuznanie tego faktu spowoduje, że ludzie promujący demokrację nie nauczą się z korzyścią wykorzystywać sieci, a z całą pewnością nie będą potrafili rozpoznać jej różnych antydemokratycznych zastosowań.
Tych – jak się okazuje – da się wskazać całkiem sporo, co bardzo dobrze pokazał Morozov, którego książka obfituje w ciekawe przykłady. Można zatem w dziele przeczytać chociażby o irańskich oddziałach do zwalczania przestępstw w cyberprzestrzeni, mających spore sukcesy w walce z rewolucyjnym elementem – niedługo po wspomnianym twitterowym zamieszaniu doszło do zamknięcia w więzieniach kilku prominentnych blogerów oraz wyłączenia wielu stron. Zdaniem Białorusina cyberdziałania autokratycznych państw są wynikiem wrzenia w zachodnich mediach, przedstawiających sieć jako narzędzie buntu i wyzwolenia – nierozważne wypowiedzi na ten temat mogą przyczyniać się do pogorszenia położenia internautów opozycjonistów, coraz skrajniejszej cenzury sieci oraz zacieśniania się węzła kontroli. Sytuacja i tak jest już nieciekawa z perspektywy niepokornych, ponieważ portale social networking to dla tajnych policji całego świata doskonałe źródło informacji – wystarczy wyśledzić jednego zbuntowanego oraz przejrzeć jego listę znajomych na Facebooku, aby dotrzeć do kolejnych niezadowolonych. Morozov przekonująco ukazał, że internet stał się użytecznym narzędziem w rękach cenzorów i ekspertów od propagandy.
W omawianej pozycji opisane są chociażby zjawiska prorządowych ataków DDoS, blogerów na usługach reżimów czy crowdsourcingu oraz kolektywnej inteligencji wykorzystywanych do odnajdywania opozycji (np. tysiące ochotników przeszukujących sieć w poszukiwaniu twarzy osób uwiecznionych na fotografiach z protestów w Iranie) oraz wyłapywania treści, które powinny być ocenzurowane. Białorusin chce uświadomić, że przestał dzisiaj obowiązywać tak zwany dylemat dyktatora (Dictator Dilemma), polegający na tym, iż niedemokratycznie nastawiony rząd musi oscylować między ograniczaniem wolności a rozwojem gospodarczym – dla ekonomii niezbędne są kontakty ze światem zachodnim, a temu – jak wiemy – w głowie demokracja. Dzisiaj wiele reżimów pokazuje, że potrafi zachować swoją antywolnościową postawę przy jednoczesnym imporcie najnowszych technologii. Między pójściem z duchem czasu a byciem zawziętym, nieobliczalnym i okrutnym dyktatorem nie ma najmniejszej sprzeczności, co pokazał autor książki na przykładzie używającego Twittera Hugo Chaveza. Mało tego, wspomniane pójście z duchem czasu staje się dowodem (danych dyktatur), iż w danym kraju nie jest tak źle, bowiem dopuszcza się wykorzystanie najnowszych technologii – obywatele mają to, co ludzie na Zachodzie, wszystko zatem zmierza w dobrym kierunku, zachowane są pozory demokracji.
Inna sprawa, że gloryfikowany w Ameryce i Europie internetowy aktywizm Morozov ma za slacktivism, który, w przeciwieństwie do realnej działalności opozycyjnej, nie tylko jest nieskuteczny, ale i nie wymaga najmniejszego wysiłku, jest działaniem płytkim, wynikającym bardziej z wygody niż z realnej chęci zrobienia czegoś. Ma ponadto podłoże w potrzebie zaimponowania swoim internetowym znajomym. Koncentrując się na przykładzie Facebooka, Białorusin wyśmiał działalność polegającą na klikaniu w banner „like” pod każdą petycją, która się podoba danej jednostce – taka aktywność tylko pozornie nakręca spiralę nieposłuszeństwa obywatelskiego, a tak naprawdę tylko nikła część działań sieciowych ma szansę zaistnieć na dużą skalę. Nawet jeśli jakieś (działanie) zyska internetowy rozgłos, nie pociąga to za sobą niczego realnego. Na dokładkę, wirusowość omawianych form protestu jest bronią obosieczną – kilka tysięcy e-podpisów uspokaja niezadowolonych, daje pocieszenie, że wszystko zmierza ku dobremu, co oczywiście może nie być prawdą. Kampanie online poprzestają na tak zwanym wzbudzaniu świadomości negatywnych zdarzeń (awareness raising) lub na fundrisingu. Ten ostatni – jak udowodnił Morozov – przynosi często mniej pieniędzy niż zbieranie ich w realu, a poza tym – zdaniem autora – nie wszystkie problemy da się rozwiązać przy pomocy środków finansowych. Jednym słowem, działania facebookowe (a także przeprowadzane przy pomocy innych narzędzi) nie przyczyniają się do zaangażowania ludzi, raczej zdejmują z nich odpowiedzialność, niż ją nakładają. Nowe formy sprzeciwu powodują erozję starszych, bardziej sprawdzonych i efektywnych.
Najsłabszy moment w rozważaniach Białorusina związany jest z argumentem, że ludzie nie są w stanie się buntować wskutek rozrywkowego charakteru internetu stającego się narzędziem konsumpcyjnego zaślepienia mas. Autorytarne rządy czerpią pełnymi garściami z owego hedonistycznego potencjału sieci – zaspokajając obywateli pornografią i przemocą, odciągając ich od problemów wynikających z braku demokracji. No cóż, jak na myśliciela, który z gorliwością odżegnuje się od uproszczeń i zwraca uwagę na kontekstowe uwrażliwianie, w tym wypadku Morozov zaserwował nam spore uogólnienie. Twierdzenie, iż popkultura rozpowszechniana za pomocą sieci staje się opium dla mas, to niezrozumienie niuansów odbioru tekstów w wielu krajach świata. Pierwszym z brzegu przykładem, świadczącym o niepoprawnym toku myślenia Białorusina, są chińscy fani filmu Avatar piszący opowiadania nawiązujące do obrazu Camerona, a mające skrytykować chińskie władze za wyburzenie dzielnic Pekinu i związane z tym przesiedlenia ludności na potrzeby organizacji Igrzysk Olimpijskich w 2008 roku. Morozov się usprawiedliwił, pisząc, że popadł w złowieszczo-popkulturowy ton nie w taki sam sposób jak przedstawiciele chociażby szkoły frankfurckiej. Stanowisko przedstawiane w książce nie jest – zdaniem autora – arbitralne i elitarystyczne, ale podparte faktami i realnym wpływem obserwowanym na co dzień. Reprezentanci Frankfurter Schule również twierdzili o takowym wpływie, co nie obdarło ich rozważań z czysto teoretycznego nalotu przepełnionego duchem elitaryzmu i intelektualnej wyższości nad „głupimi” masami.
W książce znajduje się wiele innych ciekawych analiz. Morozov pokazał dwulicowość różnych podmiotów z USA. Na przykład rząd zezwala na eksport sieciowych użyteczności i oprogramowania do wielu rejonów świata, obłożonych sankcjami gospodarczymi. Firmy internetowe, w obawie przed użyciem ich serwisów w celach propagandowych, zamykają swoje serwisy dla obywateli pochodzących z różnych państw (Białoruś, Kuba, Zimbabwe), neutralizując przy tym walkę administracji USA o „wolność internetu”. Wspomniane przedsiębiorstwa nierzadko wcale nie postępują w duchu wolnościowym, nie dbają o anonimowość użytkowników, a także ignorują ich prywatność (co zagraża różnej maści aktywistom) czy cenzurują zamieszczane treści (w tym te, będące przejawem obywatelskiego nieposłuszeństwa; z różnych względów, w tym z chęci „przypodobania się” reżimom, traktuje się je jako działalność niepożądaną).
Co ciekawe, obłudę Amerykanów widać również w rozbieżności między wewnętrzną i zewnętrzną polityką sieciową. O ile w kontaktach z innymi państwami podkreśla się konieczność promowania nieskażonej ingerencją państwową „wolności internetu”, tak w polityce wewnętrznej coraz więcej jest głosów za zamykaniem e-pajęczyny i regulowaniem komunikacji odbywającej się przy jej pomocy. Dostrzega się szkodliwość sieci dla wielu dziedzin życia – pornografia ma demoralizować młodzież, piractwo naraża na straty przemysł kultury (tak przynajmniej twierdzą jego przedstawiciele). Niekontrolowany przez prawodawstwo internet niekoniecznie jest samym dobrem (w oczach polityków). Podobne tendencje obserwuje się w innych krajach Zachodu, na czele z Australią, gdzie cenzura sieciowa jest już niemal na takim samym poziomie jak w Chinach. Dodatkowo w krajach rozwiniętych używa się identycznych technik elektronicznego nadzoru do wyłapywania przestępców (w tym chociażby antyglobalistów czy piratów), jak w państwach autokratycznych, co siłą rzeczy służy za dobre usprawiedliwienie dla wszelkiej maści dyktatur, które światowej opinii publicznej wyjaśniają: „jeśli mogą Amerykanie, to dlaczego nie my?”.
Sprawę komplikuje fakt, że Stany Zjednoczone i ich sojusznicy od dawna uwikłani są w cyberwojnę z terrorystami i innymi przeciwnikami – w konflikcie tym z pewnością nie ma miejsca na poszanowanie „wolności internetowej”. Niejasna jest reakcja USA na różne obywatelskie cyberataki (głównie DDoS) – z jednej strony ich krajowe przejawy są potępiane jako praktyki niedopuszczalne, z drugiej chwali się internautów w krajach autorytarnych, jak tylko się owych ataków podejmą (internauci). Cynizm Ameryki widać na jeszcze jednym polu – polityka zagraniczna jest na tyle skomplikowanym tworem, że nie da się potępić wszystkich przywódców krajów niedemokratycznych za ograniczanie „wolności internetu”. Tych, będących sojusznikami Stanów Zjednoczonych (na przykład Azerbejdżan), oczywiście się za owo ograniczanie nie gani. Walczyć z autorytaryzmem nie pomaga również fakt, że amerykańskie firmy Web 2.0 postrzegane są w państwach reżimowych za narzędzia polityczne rządu USA – taki ogląd nie sprzyja demokratyzacji, ponieważ skutkuje oporem dyktatur do robienia interesów z Amerykanami i skłania do inwestowania w rodzime odpowiedniki serwisów społecznościowych. Jak łatwo się domyślić, odpowiedniki te będą znacznie bardziej spolegliwe wobec autokratów w nieprzestrzeganiu demokratycznych wolności i niezapewnianiu bezpieczeństwa użytkownikom.
Trafne są – moim zdaniem – uwagi Morozova mieszczące się w nurcie, który określić można mianem przenoszenia granic ze świata offline do online. Otóż wbrew temu, czego chcieliby cyberutopiści, nie jest tak, że sieć tworzy odrębny świat niezanieczyszczony tym, co wobec niej zewnętrzne. W cyberprzestrzeni reaktywują się wszelkie różnice kulturowe, społeczne i polityczne, nie mamy do czynienia z globalną wioską podobnych do siebie ludzi. W e-pajęczynie odnaleźć możemy wszystko, z czego nie jesteśmy dumni w świecie realnym – jest w niej miejsce nie tylko na działania obrońców praw człowieka, ale również fanatyków religijnych, nacjonalistów, zwolenników rządów autorytarnych. Rozkwit nacjonalizmu sieciowego i narodotwórcza rola internetu wcale nie musi sprzyjać demokratyzacji. Białorusin podał egzemplifikacje: Rosja chcąca utrzymać swoich etnicznych „poddanych” w ryzach, musi uciekać się do kontroli sieci; coraz więcej jest w niej niedemokratycznych neonazistowskich ruchów; e-pajęczyna wykorzystywana była do podsycania nienawiści w wojnach etnicznych w Afryce czy w pogromach w Rosji. Wniosek jest jeden – wolna i otwarta (transparentna) sieć nie prowadzi automatycznie do demokratyzacji. Znacznie bardziej od możliwości swobodnego zakładania grup online liczą się wpływające na kształt tych grup czynniki ekonomiczne, kulturowe społeczne i polityczne. Decydują one, w jakim stopniu serwisy social networking sprzyjają demokratyzacji. Dlatego właśnie nie wszędzie należy osłabiać siłę państwa w kontrolowaniu e-pajęczyny (a tego chcieliby cyberutopiści zgodnie z zasadą: „mniej państwa = więcej demokracji”) – państwo może po prostu pomóc w wyeliminowaniu wielu negatywnych zjawisk.
Morozov ukazał, że internet nie różni się wcale od innych mediów pod względem nadziei, jakie się w nim pokłada. Wcześniej akademicy, ludzie techniki, politycy czy dziennikarze niezwykle optymistycznie nastawiani byli do telegrafu, radia czy telewizji. Wynalazki te miały doprowadzić do osiągnięcia globalnego pokoju, wzrostu poziomu intelektualnego ludzi, pozytywnych zmian w zakresie wielu dziedzin życia – tak się oczywiście nie stało, a utopizm szybko zastąpiła ostra krytyka wspomnianych mediów. Najważniejsze jest to, żeby wyciągnąć lekcję z historii i nie traktować w sposób utopijny również sieci. Nie można jej pozostawić samej sobie, tak jak to działo się z innymi wynalazkami, lecz raczej popchnąć na tory odpowiedniego rozwoju (sprzyjającego pozytywnym efektom) za pomocą przemyślanej regulacji. Sieć jest potrzebna tym bardziej, że, ze względu na ogromną różnorodność zastosowania, ma ona tendencje do życia własnym życiem, to znaczy wykraczania poza założenia ludzi nadających jej pierwotną formę.
Książka Morozova to pozycja bardzo interesująca; trudno w krótkim streszczeniu przytoczyć wszystkie godne uwagi wątki poruszane przez autora. Niełatwo również przytoczyć rozliczne case studies służące Białorusinowi do zilustrowania swoich poglądów. Można natomiast pokusić się o podsumowanie i stwierdzić, że najważniejszym przesłaniem – niezwykle moim zdaniem inspirującym i trafnym – jest to, iż zastanawiając się nad wpływem internetu (związanym zresztą nie tylko z demokratyzacją), nie można popadać w technologiczny determinizm. Trzeba raczej starać się zrozumieć lokalny kontekst, bowiem każda technologia, w tym sieć, nie tylko kształtuje środowisko społeczne, ale jest również przez owo środowisko kształtowana. W twierdzeniu o wolnościowym wpływie e-pajęczyny nie docenia się ekonomicznych, kulturowych czy społecznych sił wpływających na jej użycie, uważając, że wszędzie wywołuje ona takie same pozytywne efekty. Wyrokuje się, iż nie może być inaczej, bowiem demokratyzująca zdolność wpisana jest w naturę internetu – po prostu nie może on oddziaływać w inny sposób. Jak się okazuje, pogląd taki jest daleki od prawdy i dlatego ludzie odpowiedzialni za kształtowanie polityki zagranicznej powinni dokładnie poznać wspomniany kontekst, co ma sprzyjać dostosowaniu polityki związanej z siecią do danego regionu czy państwa. Niejednokrotnie okazać się może, że zamiast forsowania technologicznego rozwiązania problemu autorytaryzmu, czyli postępowania zgodnie z zasadą: „dać im więcej Facebooka”, skuteczniejsze będzie rozwiązanie społeczno-polityczne, na przykład dyplomatyczne wywieranie wpływu na konkretny kraj.
Omawiane dzieło nie jest bez wad, bowiem wiele jest w nim powtórzeń – gdzieś po 200. stronie zacząłem mieć wrażenie, że autor twierdzi bez przerwy to samo, przez co pod koniec byłem już tak zmęczony i skonfundowany, iż wyłuskanie istoty wywodu stało się trudne. Dość często Morozov stosował coś, co zarzucał swoim intelektualnym oponentom cyberutopistom, to znaczy mocno upraszczał bardzo złożone problemy społeczne, a dowodzenie swojego punktu widzenia opierał na wątpliwych i jednostkowych przypadkach empirycznych. Niektóre tezy są iście absurdalne, na przykład pomysł, jakoby umożliwione przez internet prześwietlanie działań politycznych i łapanie rządzących na gorącym uczynku powodowały, że politycy, w obawie przed byciem prześwietlonym, tracili zdolność podejmowania trudnych decyzji. Mimo kilku dziwnych poglądów (takich jak przedstawiony wyżej) książka się broni, bowiem autor postarał się uświadomić, że skomplikowanej kwestii wpływu społecznego każdej technologii, w tym internetu, nie można traktować w kategoriach utopii i dziennikarskiego uproszczenia. Konieczny jest namysł i zrozumienie, że slogan „Internet freedom” jest pusty i służy do usprawiedliwiania niewybaczalnych błędów w polityce zagranicznej krajów zachodnich, w tym przede wszystkim USA.