Oto czego najbardziej boją się polscy biskupi. Dlatego PiS jest dla nich oparciem
Karolina Lewicka
25 kwietnia 2019, 12:44·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 25 kwietnia 2019, 12:44
Podobno generałowie wciąż przygotowują się do minionych wojen, a potem akcja zaskakuje ich już na polu bitwy. W polskim Kościele dzieje się podobnie: hierarchowie nieustannie chwytają się starego oręża, jakby zostali spetryfikowani sto lat temu, a może nawet w średniowieczu, czasach sojuszu ołtarza z tronem.
Reklama.
Wielkanocne kazania pozwalają nam domniemywać, że dla Episkopatu jedynym oparciem jest PiS, i jeśli ten runie, także fundamenty polskiego Kościoła zostaną definitywnie podmyte.
Oto metropolita gdański, abp Sławoj Leszek Głódź krytykuje strajkujących nauczycieli, bo "skrzywdzili wrażliwość, idealizm i wrażliwość ludzi młodych”, a abp Marek Jędraszewski w kazaniu wielkopiątkowym doszukuje się politycznych ataków na Kościół. Było też o lewackim hejcie i LGBT. Duchowni atakują to, co kojarzy się z opozycją lub to, co godzi w rządzących. Plus promocja „właściwych” kandydatów. Jak to wygląda, widzieliśmy w kampanii samorządowej: spotkanie z Małgorzatą Wassermann w kaplicy, z Piotrem Uścińskim na plebanii, z Jackiem Sasinem w salce parafialnej.
Hierarchowie się boją. Z opóźnieniem, ale jednak, usłyszeliśmy i my głos ofiar pedofilów w sutannach, a laicyzacja postępuje. Obecne na scenie politycznej ugrupowania coraz śmielej wygłaszają też hasła o świeckim państwie. To nie jest hucpiarski antyklerykalizm w wydaniu Janusza Palikota, w gruncie rzeczy nieszkodliwy. To poważna linia programowa - przy utrzymaniu woli politycznej - do zrealizowania bez wielkich kontrowersji i napięć społecznych.
Dlatego Kaczyński, który mówi Dmowskim, że Polska jest krajem narodowym, a naród jest katolicki, będzie przez Kościół nieustannie legitymizowany. Bo duchownym się wydaje, że tylko archaiczny PiS uchroni go przed nowoczesnością, konserwując dawne czasy i wówczas wszyscy – i władza i Kościół - będą sobie żyli oraz panowali jak dawniej: długo i szczęśliwie.
Wiele wyjaśnia nam historia, zarówno ta dawna, jak i najnowsza. Pierwsze potknięcie na drodze ku rozdziałowi Kościoła i państwa zaliczamy już w XVI wieku. Europę, która wkracza w demokratyczno-kapitalistyczną nowożytność, przenikają idee Lutra i Kalwina; błyskawicznie docierają też - dzięki książkom, listom, wracającym z zagranicznych uniwersytetów synom szlacheckim oraz wędrownym kaznodziejom - nad Wisłę. Cóż z tego, skoro niemal od razu Zygmunt Stary zakazuje edyktem toruńskim głoszenia „nowinek religijnych” i radykalnie gasi ogniska herezji. Zaś w drugiej połowie XVI wieku do ofensywy ruszą jezuici. I będzie po reformacji.
W kolejnych wiekach Kościół odegrał niepoślednią rolę w umacnianiu polskości pod zaborami i okupacją, a w okresie PRL-u był ośrodkiem działalności opozycyjnej. Jego pozycja w sferze polityczności była zatem niekwestionowana, aż po rok 1989 i wybory, w których „Solidarność” prowadziła przecież swoją kampanię z duchownymi i w kościołach.
Jednak tuż po transformacji ustrojowej i wypłynięciu Polski na demokratyczne wody, hierarchowie sami powinni wycofać się na te pozycje, które byłyby zgodne z wytycznymi II Soboru Watykańskiego (duchowni nie powinni przyjmować roli promotora jakiejkolwiek partii, gdyż chrześcijańska jedność nie tkwi w praktyce politycznej). Stało się jednak inaczej, co było dowodem na wielki apetyt Kościoła na władzę, jak i rezultatem braku wówczas mocnej chadecji.
W latach 90. przed kościołami zbierano więc podpisy i agitowano, a duchowni klecili partyjne koalicje, na czele z abp. Gocłowskim. Gdański hierarcha, gdy go pytano o rozliczne rozmowy z politykami KLD, ZChN czy BBWR, a później AWS, PO i PiS rozbrajająco tłumaczył, że jego dom jest po prostu „domem ludzi, którzy interesują się losem Polski”. Przyklaskiwali temu zaangażowaniu politycy prawej strony; Stefan Niesiołowski grzmiał w 1993 roku: Czy księża mogą milczeć w czasie tak ważnym, jak wybory?! Pytanie uznawano za retoryczne.
Kiedy wkroczyliśmy w lata dwutysięczne, w polskiej polityce na dobre usadowił się mit o tym, że z Kościołem nie warto zadzierać. Tej zasadzie hołdował i lewicowiec Leszek Miller i liberał Donald Tusk. Ten ostatni odgrażał się wprawdzie, że przed księdzem klękać nie będzie, ale jak przyszło co do czego, to i ślub kościelny wziął i popędził na audiencję do papieża Franciszka, by sobie zjednać konserwatywnych wyborców. Miejscowego proboszcza, który zaagituje na rzecz konkurencji, wciąż boją się ludowcy i wciąż swoim okrakiem w sprawach światopoglądowych usiłują go udobruchać.
Jednak przyszłość nie musi i nie powinna być zakładnikiem przeszłości i teraźniejszości. Czas już najwyższy, by przerwać tradycję dyskusji między panem, wójtem a plebanem, z korzyścią dla państwa, społeczeństwa i samego Kościoła. Cztery lata temu Bronisław Komorowski przestrzegał przed pokusą upolitycznienia kościoła i klerykalizacji polityki. Pokusa stała się ciałem. Ale, być może, nie wszystko jeszcze stracone.