Wciąż pod zaborami, czyli Polska podzielona i upartyjniona
Karolina Lewicka
02 maja 2019, 08:03·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 02 maja 2019, 08:03
Naród jest podzielony. I to jak! Na przykładzie strajku nauczycieli widać to jak w soczewce. Oto sympatycy Koalicji Europejskiej, Wiosny i Lewicy niemalże w czterech piątych poparli pedagogów, zaś ponad 80 proc. wyborców PiS było wobec ich działań oraz postulatów krytycznych. Proporcje zatem niemal idealnie odwrócone. Co oznacza, że spór polityczny jest w Polsce tak silnie angażujący i polaryzujący, że to przede wszystkim preferencje partyjne determinują poglądy na wiele innych spraw, zdarzeń i zjawisk.
Reklama.
"Jesteśmy dziećmi epoki, epoka jest polityczna" – pisała w latach osiemdziesiątych Wisława Szymborska. Teraz ten cytat noblistki wraca z całą swoją poetycką mocą. A może zawsze był aktualny? Wszak historią polityczną Polski po transformacji ustrojowej rządziła zasada wyłączonego środka, liczyły się tylko bieguny: postkomuna kontra Solidarność, Wałęsa versus Kwaśniewski, Polska solidarna w opozycji do Polski liberalnej, czyli od ponad dekady przeciwstawiane sobie PO i PiS.
Wracając do nauczycieli. Skoro już wystąpili przeciwko rządowi Morawieckiego, to ujęła się za nimi klasa średnia. Pół królestwa temu, kto widział i udokumentował, by jeszcze przed strajkiem tak hołubiono pedagogów. Sympatię zjednał im dopiero spór z Zalewską. Weźmy drugą stronę: Platforma brała łyżeczką? Skandal! PiS zgarnia do siebie chochlą? Żaden problem. Niesiołowski komuś naurągał? Toż to przemysł pogardy! Politycy PiS z chamstwem co dzień obnoszą się po Wiejskiej? Świetnie, oby tak dalej! – cieszy się wyborca pań Mazurek i Pawłowicz. Tyle praktyka, a co z teorią?
Wiele może nam wyjaśnić analiza syndromu oblężonej twierdzy. Otóż wskazanie wroga i zmobilizowanie do walki z nim redukuje indywidualizm i prowadzi grupę ku homogeniczności. To, co obserwujemy dzisiaj, zaczęło się w 2005 roku, kiedy to nie doszło do powstania POPiS-owej koalicji. Ale naprawdę głębokie rowy wykopano dopiero po katastrofie smoleńskiej. Naprzeciwko Jarosława Kaczyńskiego stali już nie konkurenci z PO, ale "mordercy mego brata", a z ludźmi mającymi krew na rękach się nie dyskutuje. Wówczas kształtuje się "religia smoleńska", a zwykli wyborcy stają się wyznawcami. Tak wyrosła pierwsza wieża.
Tyle że omawiany syndrom lubi się udzielać. Zwłaszcza jeżeli "wyznawcy" wciąż atakują tę niewierzącą resztę, ów "gorszy sort". Dlatego po pewnym czasie naprzeciwko oblężonej twierdzy PiS rośnie nam twierdza druga, ta anty-PiS. I jak pokazał głośny raport Pauliny Górskiej z Centrum Badań nad Uprzedzeniami: mieszkańcy wieży opozycyjnej mają bardziej wrogie postawy wobec wyborców partii rządzącej niż wyborcy partii rządzącej wobec wyborców opozycji.
A zatem partyjne podzielenie Polski jest faktem. Pytanie tylko, czy to, co obserwujemy na scenie politycznej jest banalnym sporem o "pietruszkę" (bo jakieś linie podziału trzeba w społeczeństwie przeprowadzać i partie to robią), czy też konflikt między PiS-em a anty-PiS-em to emanacja podziałów głębszych, historycznych, wręcz już immanentnych?
"Czterdzieści lat z okładem minęło, od kiedy trwa wojna u Lemurów" - tak zaczyna się bajka z królestwa Lailonii. Leszek Kołakowski opisał długi i męczący spór o "nic ważnego". Lemury kłóciły się bowiem o to, czy nazwa ich gatunku pochodzi o nazwy krainy czy może na odwrót. Małe lemury przekonywały, że Lemuria jest Lemurią, bo mieszkają w niej lemury, a duże lemury udowadniały, że lemury tylko dlatego są lemurami, bo mieszkają w Lemurii. Taki oto powód strzelania do siebie groszkiem z procy. Właściwie w każdej chwili można byłoby dać sobie spokój i rozejść się do innych zajęć. Czy to polski przypadek? Chyba jednak nie.
"Frankfurter Allgemeine Zeitung", analizując wynik wyborów prezydenckich z 2015 roku, doszedł do wniosku (i nie odkrył Ameryki), że Polska jest podzielona na liberalny Zachód i narodowy Wschód, co jest efektem decyzji Kongresu Wiedeńskiego, przypieczętowującego rozbiory. Ustalone wówczas granice są widoczne do dziś w sferze obyczajowej, kulturowej i mentalnościowej. Także w wyborach politycznych i sferze gospodarczej.
W wielkim uproszczeniu: zabór pruski był bardziej uprzemysłowiony i z gęstszą siecią kolejową, rozwijał się zatem szybciej niż tereny zaboru rosyjskiego. Wzrost gospodarczy wpływał na kierunek rozwoju społeczności, stawała się ona nie tylko bogatszą, ale także bardziej otwartą na świat (tu istotne jest także to, że w zaborze pruskim praktycznie nie istniał analfabetyzm). Czyli pruski dryl w porównaniu ze słowiańską dojutrkowością. Granice, które formalnie zniknęły w 1918 roku, wciąż trzymają się mocno.
Ostatnio w przestrzeni publicznej pojawił się nawet pomysł reformy ustrojowej naszego państwa, tzw. Zdecentralizowana Rzeczpospolita. Autorzy – naukowcy oraz liderzy opinii – przekonują, że skoro Polska i tak dzieli się na część progresywną (północny zachód) oraz konserwatywną (południowy wschód), to może warto pójść tym tropem i scedować niektóre kompetencje władzy centralnej na samorządy. I niechaj regionalni włodarze regulują kwestie in vitro czy aborcji podług lokalnych preferencji. Oczywiście, jednym z ryzyk takiego modelu jest pogłębienie istniejących już różnic. Ale sam fakt, że takie propozycje padają, może wynikać z przeświadczenia, że istniejący podział jest trwały i trzeba się do niego jakoś dostosować.
Wracając do rozbiorów: tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości wybitny językoznawca i uważny obserwator życia publicznego, arystokrata Jan Baudouin de Courtenay, pisał, że pod zaborami Polacy rozpadli się na trzy odrębne nacje, z różnymi charakterami narodowymi i rozmaitym pojmowaniem zadań narodowych. "Gdyby ta przynależność" – konkludował – "potrwała jeszcze sto lat, powstałyby trzy odrębne narody polskie". Niewykluczone, że właśnie teraz, dokładnie sto lat później, za sprawą części naszych elit politycznych przystąpiliśmy do realizacji tego scenariusza. Będą dwie Polski, wzajemnie sobie nienawistne.