Dorota Wellman to jedna z niewielu "osób z telewizji", która zawsze mówi to, co myśli. Tak samo było podczas naszej rozmowy na temat głosowania w wyborach i tego, dlaczego powinno to obchodzić każdego.
Rozmową z Dorotą Wellman otwieramy niepartyjny cykl #GłosujPolsko, w którym mądrzy, nietuzinkowi ludzie opowiadają, dlaczego warto głosować.
Co sprawia, że przychodzi ta wyborcza niedziela i pada, nie pada, idziesz na wybory?
Imperatyw moralny. Od 1989 roku biorę udział w każdych wyborach. Uważam, że udział w wyborach powinien być obowiązkowy.
Jak to byś zorganizowała?
Wysokie kary za brak udziału w czymś tak ważnym dla kraju, jak wybory.
A co ciebie pcha do lokalu wyborczego?
Nie pozwolę, żeby ktoś decydował za mnie. Nie pozwolę, żeby wybory odbyły się beze mnie. Co ważne, nie głosuję w sposób bezmyślny, nie myślę “e, pójdę sobie na wybory i zakreślę pierwsze nazwisko, jakie jest na liście”. Podchodzę do tego metodycznie: znam kandydatów, którzy mnie interesują, głosuję nie na jedynki, ale na tych, którzy mnie przekonują lub go/ją znam z jego działalności. Co więcej, jeśli już na tę osobę głosowałam wcześniej, sprawdzam jej pracę: co zrobił, jak realizował obietnice. Jeśli pracował dobrze, głosuję na niego, jeśli nie zasłużył, wybieram kogoś innego skoro ten tylko gadał i nic nie robił.
Świadomy udział w wyborach jest najlepszym rozwiązaniem. Nie jestem tylko owczym pędem, który idzie i odhacza. Trzeba naprawdę wybrać: wiedzieć kogo i dlaczego.
Czyli jak ze szczepieniami. Robisz to, żeby nie było epidemii, żebyśmy nie osunęli się w chorobę i wielkie kłopoty.
Oddawanie głosu walkowerem czy niegłosowanie, bo wyjechałem sobie pogrillować, albo nie załatwiłem sobie kartki, żeby głosować gdzie indziej jest społecznie nieodpowiedzialne. My wszyscy jesteśmy odpowiedzialni i za ten kraj, i decyzje jakie tu zapadną. Potem nie możemy mieć pretensji, że Polacy wybrali źle i takie barany jak teraz siedzą w sejmie.
Jesteś super obywatelką i należałoby cię sklonować. Ale nie wszyscy tacy są. Mieliśmy teraz wybory samorządowe z kosmiczną jak na Polskę frekwencją 56 procent. To jednak oznaczało, że 44 proc. sprawę kompletnie olało. Jak to sobie tłumaczysz?
Ludzie nie są zainteresowani, bo uważają, że to ich nie dotyczy, tak jak wcześniej walka o Konstytucję. To oznacza, że dla tej połowy społeczeństwa zabrakło edukacji obywatelskiej, która powinna być nauczana od najmłodszych klas w szkołach. Ci ludzie nie wiedzą, co tracą oddając pole innym. Brak edukacji odbija się czkawką w polskim społeczeństwie.
(Przechodzi Marcin Prokop i dodaje) To się zaczyna nawet na najniższym poziomie. Ilu ludzi odpuszcza rady osiedla? Można mnie cytować.
Jest jeszcze jedna kwestia: wybory europejskie. To było dla mnie szokujące, gdy sprawdziłem frekwencję w naszych pierwszych eurowyborach w roku przyjęcia do Unii. Do urn poszło żałosne 20 proc.
To było niewybrażalne. Popatrz, mimo edukacji, wszystkie media pisały, mówiły, dlaczego wchodzimy do UE i co z tego będziemy mieli - ludzie tego nie słuchali, jakby to nie była ich wspólnota. Pierwszy argument, który mnie przekonał do tak w referendum w 2003 roku to było poczucie bezpieczeństwa, że obronimy się razem przed czymkolwiek, co może nadejść. Często byliśmy wystawiani w sytuacjach historycznych, a tu nagle jesteśmy otoczeni unią z innymi krajami. Drugim argumentem był wolność kapitałowa, że będziemy mogli handlować jak równy z równym i gospodarczo rozwinąć skrzydła. A trzeci to możliwość swobodnego podróżowania, uczenia się, robienia karier. To były najważniejsze wybory od 1989 roku.
Kurczę, przyjęli nas właśnie do nowego klubu, mamy wstęp i kartę klubową. Korzystajmy!
Może nie czujemy się Europejczykami?
A jednocześnie jesteśmy najbardziej prounijnym krajem w Europie.
To teraz. Ale może nie czujemy tej wspólnoty kulturowej. Wszystkie odniesienia, mitologie, wspólna historia, to wszystko jest z Europą w centrum. Nie rozumiem, dlaczego nie chcemy być tego częścią.
Jednym z wytłumaczeń niskiej frekwencji jest poczucie u niegłosujących, że sprawy idą w dobrym kierunku i nie potrzebują ich interwencji przy urnie.
A ja myślę, że po pierwsze, to jest tak, że mi się nie chce. Niech zrobią to inni, może ktoś pójdzie i mnie wyręczy. To tak, jakby w sytuacji kryzysowej, na przykład ktoś kogoś bije, byśmy nie dzwonili, bo ktoś inny na pewno zadzwoni. Ja zawsze dzwonię. Po drugie, wracam do braku edukacji obywatelskiej. Mam tu żal do Ojców Założycieli wolnej Polski, że o tym nie pomyśleli. Po trzecie, dlaczego w domu się o tym nie mówi? Rodzice też tu mają obowiązki. Mój syn od 18 roku życia chodzi na wybory, bo zawsze o tym rozmawialiśmy. Może ludzie mają ciekawsze tematy, ale o tym trzeba też rozmawiać. To też leży. Wiele osób myśli, a, wybory, to pojedźmy sobie gdzieś. Nie. Są wybory i masz być.
A co sądzisz o akcji edukacyjnej #WeźDzieckoNaWybory, która polega na tym, że w dniu wyborów bierzemy na nie swoje dzieci i chwalimy się tym w mediach społecznościowych?
Mój Kuba od dzieciństwa chodził na wybory, bardziej nawet niż do kościoła. Wiedział, że to wyjątkowy dzień. Patrzył, jak sprawdzamy listy, interesujemy, gdzie jest nasz punkt do głosowania, chodziliśmy na spotkania z kandydatami, żeby posłuchać, co tam wygadują. Dodatkowo w dzień wyborów szliśmy porządnie ubrani, nie w jakichś szortach czy klapkach. Wiedział, że to istotny moment. I dziś wraca do domu za każdym razem i głosuje.
Pewnie dlatego, że pozwalaliście mu wrzucać karty do urny. Nie znam dziecka, które tego nie lubi.
Cudowna zabawa (śmiech). To składanie, chowanie się w tej budce z niepełną zasłonką. To jest część tego co widział. Najlepszy przykład dają rodzice.
Czyli zabieramy.
Zabieramy i robimy sobie potem przyjemności i mówimy, po co te wybory. Nawet jak dzieciak jest mały. Wybieramy pana, który w naszej wsi, bo tam mieszkam, będzie zarządzał, żeby był plac zabaw czy miejsce do wyszalenia się na desce. Skąd to się wzięło? Z naszych decyzji i tego jednego podpisu na liście obecności na wyborach.