Jeden wielki zbieg okoliczności — dokładnie tym jesteśmy. I nie jest to górnolotna metafora, ale całkowicie uzasadniony wniosek, jaki nasuwa się po lekturze książki autorstwa Leah Hazard, „Zawód: położna”. Dziesiątki permutacji różnorodnych problemów, powikłań i wad, na jakie w trakcie ciąży narażeni są zarówno matka, jak i dziecko to jedno. Drugie to fakt, że poród może odbierać położna, która dwudziestą godzinę nie śpi i nie jadła od dziesięciu.
Balansowanie na cienkiej linii, oddzielającej skrajne wyczerpanie od napędzanej adrenaliną euforii, musiało wejść Lei — zawodowej położnej — w krew. Szybko przekonała się bowiem, że inaczej po prostu nie da się na porodówce pracować — i to niezależnie od tego, czy oddział znajduje się w polskich Pabianicach, czy w angielskim Luton.
Bo o ile permanentne wycieńczenie personelu medycznego, braki kadrowe czy sprzęt pamiętający czasy, kiedy liczbę dzieci poczętych in vitro można było policzyć na palcach jednej ręki, wcale nas nie dziwią, to informacja, że dokładnie tak jest może też być „na zachodzie” — już zdecydowanie tak.
Leah Hazard, z jednej strony, uchyla nam więc rąbka tajemnicy, jeśli chodzi o realia pracy dla podupadającego NHS (National Health Service — odpowiednik naszego NFZ), z drugiej — w bardzo bezpośredni i obrazowy sposób tłumaczy, jak wiele rzeczy może pójść nie tak od momentu, gdy z ust ciężarnej, lub położnej pada kultowa kwestia: „Wody mi odeszły”.
Jest też trzeci, być może najważniejszy, aspekt związany nieodłącznie z pracą położnej, który jednak na początku wcale nie wybija się na pierwszy plan.
Leah Hazard z początkowych rozdziałów to entuzjastycznie nastawiona do szpitalnego świata idealistka, która naiwnie wierzy, że „powołanie” działa jak szczepionka — przed wypaleniem, zmęczeniem i frustracją.
Dopiero z czasem dowiaduje się, że miłość do dzieci i oddanie dla drugiego człowieka wcale pomagają nabrać psychicznej odporności. Wręcz przeciwnie, czynią położne — kobiety, które w życiu każdego z nas odegrały rolę na miarę wszystkich Oscarów świata. A czy ktoś z was zna w ogóle imię osoby, która jako pierwszy poklepała go po pleckach?
Każda inna, wszystkie takie same
Leah za to bardzo dobrze pamięta imiona swoich pacjentek. Nie może nam ich jednak zdradzić. Brytyjka, która nadal pracuje jako położna, nie pozwala sobie ani na złamanie tajemnicy medycznej, ani koleżeńskiej lojalności. Jak sama pisze we wstępie do książki, przedstawione w niej kobiety to postaci „ulepione” z tego wszystkiego, z czym na przestrzeni lat pracy musiała sobie radzić.
Mamy więc nastolatkę w piżamce z Myszką Miki, która nie do końca zdaje sobie sprawę, czym jest „ta cała ciąża”. Mamy córki zaborczych matek, które od pierwszych dni życia chcą zdominować dziecko, tak jak zrobiły to z jego matką. Mamy irytujące entuzjastki porodów w oparach kadzidełek, mamy też przekochane i pełne wdzięczności świeżo upieczone mamy. Mamy wreszcie ofiarę gwałtu: zmuszaną do prostytucji imigrantkę z Chin czy kobietę, której dziecko umarło w jej łonie.
Te lekko fabularyzowane opisy nie czynią książki ani mniej prawdziwą, ani mniej ciekawą. Jeśli taki sposób opisywania rzeczywistości ma czegokolwiek dowodzić, to tylko i wyłącznie troski i realnego zaangażowania w dobro pacjentek. Z kolei jako zabieg stylistyczny sprawdza się znakomicie. „Zawód: położna” czyta się lekko, jak dobrej klasy powieść, czemu zdecydowanie sprzyja poczucie humoru i autoironia bohaterki — zarówno w stosunku do siebie, jak i całego środowiska, jakie reprezentuje.
I jeśli gdziekolwiek należy doszukiwać się różnic pomiędzy polskimi a brytyjskimi położnymi, to chyba właśnie w tej sferze. Hazard nie ma oporów, żeby napisać, że najlepszym lekarstwem odstresowanie po ekstremalnie ciężkim dniu jest gin z tonikiem (albo dwa). Swoją sytuację materialną woli natomiast obśmiać, niż żalić się na jej dramatyczny charakter (żart o „diagnozowaniu grypy”, przytoczony w tym kontekście, to kwintesencja brytyjskiego, a może położniczego, humoru).
Niestety, niezależnie od głębokości pokładów dystansu do siebie samej, nawet Hazard w końcu nie wytrzymuje ciągłego zamartwiania się za dwoje, a czasem za troje. W momentach skrajnego wyczerpania to właśnie swojego braku przytomności położna boi się najbardziej. Pytanie, co zrobi, aby tę obawę przezwyciężyć. I czy w ogóle warto?
Artykuł powstał we współpracy z Grupą Wydawniczą Foksal.