Dwie twarze Kaczyńskiego. O to chodzi prezesowi, gdy proponuje "zgodę" z opozycją
Karolina Lewicka
18 lipca 2019, 06:01·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 18 lipca 2019, 06:01
Jarosława Kaczyńskiego już nie trzeba chować w szafie. Po kilku latach krycia się za plecami najpierw Andrzeja Dudy, a potem Beaty Szydło czy Mateusza Morawieckiego (jeszcze ta zeszłoroczna kampania samorządowa), prezes wrócił jako frontman w kampanii do Parlamentu Europejskiego. Z sukcesem. Występował na wszystkich wojewódzkich konwencjach, rozprowadzał tematy na politycznej agendzie, udzielał wywiadów (tylko mediom prorządowym), wytrwale jeździł po Polsce. Skończyło się niekwestionowanym zwycięstwem PiS-u, a to oznacza, że i kolejna kampania będzie miała twarz prezesa. A właściwie dwie twarze.
Reklama.
Negocjatorzy doskonale znają tę technikę. Wystarczą dwie osoby po tej samej stronie: jedna jest miła, ugodowa, koncyliacyjna. To dobry policjant. Ten zły jest konfliktowy i wrogi, najpierw wybucha gniewem, zaraz potem oskarża. Dobry szuka porozumienia, zły je wyklucza. Dobry chętnie się cofnie, zły nie ustąpi na centymetr. Zły ma tak przestraszyć partnera negocjacji, by ten zaufał dobremu, a zaufanie to pierwszy krok do uległości. Tyle teoria. Kaczyński w ostatnich dniach przeszedł do praktyki politycznej. W dodatku obsługuje tę manipulację jedną osobą. Własną.
Najpierw był kongres w Katowicach, gdzie Kaczyński walczył z „ofensywą zła”. Oto – kreślił sugestywny obraz – mamy wyspę wolności, Polskę, której rozwój i wzrost „niektórzy chcą zmienić i zakłócić”. Stąd konieczność zmobilizowania wszystkich sił, żeby Złemu przeszkodzić w jego niecnych zamiarach, bo jak nie, to alternatywą jest „czas przeszły, w którym nic nie można było zrobić, wszystko było niemożliwe”. Nie było wskazania palcem przywódców „ofensywy zła”, ale to nie było konieczne. Bo o kogo chodzi, to od razu wiadomo.
Ale przyszedł kolejny weekend, tym razem spędzany przez prezesa na pikniku rodzinnym w Goździe. I już nie było ani słowa o jesiennym starciu zastępów szatańskich z hufcami anielskimi, nie słychać było szczęku oręża, nawet w oddali. Prezes – i owszem - znów mówił o szansach rozwojowych kraju, ale zaraz po przecinku dodawał, że „wymaga to społecznej zgody, zakończenia tej wojny, która toczy się w Polsce”. Obiecywał, że PiS będzie kroczył ścieżką porozumienia i pojednania, bo „my wojny nie chcemy”. Nagle zrobiło się sympatycznie. Kilka dni później Kaczyński ponownie zapowiedział, że jeszcze przed wyborami PiS przedstawi propozycję porozumienia, które miałoby zakończyć wojnę na polskiej scenie politycznej. I że da drugiej stronie „chwilę do namysłu”.
A zatem Kaczyński jednego dnia podżega do konfliktu, by drugiego odżegnywać się od wojny. W takich dwóch rolach występuje w każdej kampanii. A co najważniejsze i najciekawsze, obie reprezentowane przez prezesa postawy są niewydolne politycznie, jeśli wciąż myślimy o uprawianiu polityki w warunkach demokracji parlamentarnej.
Postawa pierwsza to odbicie manichejskiej wizji świata, dwubiegunowej, czarno-białej, w której nie ma miejsca na żadne odcienie szarości. Jak pisał kilkanaście lat temu holenderski politolog, Cas Mudde, najchętniej sięgają po tę perspektywę populiści. Przedstawiają swoim wyborcom świat zaludniany przez przyjaciół lub wrogów. I przez nikogo innego. A skoro konkurent do władzy jest wrogiem, to starcie polityczne jawi się nam niczym Armagedon. To, jak żartował kiedyś Ryszard Kalisz, polityka ziemska, czyli „kto kogo do piachu”. Tymczasem polityczna potyczka nie jest walką dobra ze złem, bo być nie może. Bo między dobrem a złem nie ma kompromisu, a do tego – między rozmaitymi sprzecznymi interesami – dąży polityka demokratyczna.
Do kompromisu, czyli do takiego rozwiązania sytuacji napięcia, które byłoby możliwe do zaakceptowania przez obie strony. Nie do anihilacji (symbolicznej lub biologicznej) konkurenta, bo to mentalność totalitarna. Ale jednocześnie nie do jakieś mitycznej zgody wszystkich sił politycznych, bo polityka to spór, różnice, konflikt. Jeśli Kaczyński proponuje zgodę, to proponuje podporządkowanie się całej reszty jego linii politycznej. Wyłącznie. Także nie temu służy polityka demokratyczna, której wyznacznikiem jest pluralizm postaw, światopoglądów, wizji tego, jak dany kraj powinien wyglądać lub w jakim kierunku powinien się rozwijać. Te rozmaite wizje konkurują ze sobą na wolnym rynku politycznym o głosy wyborców. Ponadpartyjna zgoda może dotyczyć pewnych decyzji fundamentalnych (w Polsce było to konsekwentne podążanie wszystkich rządów w kierunku zachodnim, ku NATO i Unii Europejskiej), ale już nie rozwiązań szczegółowych. Polityka musi być zróżnicowana, tak jak zróżnicowane jest życie publiczne i społeczeństwo. W przeciwnym razie możemy zdecydować się od razu na system monopartyjny.
Zwróćcie Państwo uwagę, że w obu ujęciach polityki, zarysowanych przez Kaczyńskiego, na końcu zawsze brakuje opozycji. Bo albo nie ma jej wcale (pokonano tę ofensywę zła), albo jest atrapą (we wszystkim zgadza się z rządzącymi). Swoją drogą, partie opozycyjne – co obserwujemy od kilku tygodni – robią sporo, by się w ten scenariusz prezesa koncertowo wpisać.
Ponieważ przy okazji pojawiło się sporo porównań do sławnego Konwentu Świętej Katarzyny, postanowiłam wygrzebać dla Państwa stary cytat z Jana Marii Rokity, który w 1993 roku tak recenzował w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” koalicyjne konwulsje po prawej stronie sceny politycznej: „Polskie partie wyraźnie przekroczyły granicę racjonalności (…) Głęboko wierzą w konieczność obrony własnej tożsamości i z taką wiarą maszerują na skałę, za którą jest przepaść. Przypomina mi się film z dzieciństwa o zwierzątkach, którym instynkt nakazywał takie zachowanie. Oglądając ten film do ostatniej chwili wierzyłem, że zwierzątka zawrócą, że wbrew instynktowi nie spadną. - I co, zawracały? - Nie, spadały”.
Puentą niech będzie 35% wyborców, których głosy w wyborach 1993 roku zostały zmarnowane, bo nie wprowadzili do Sejmu swoich reprezentantów. Próg był pięcioprocentowy, głosy wyborców prawicowych rozproszyły się na wiele kanapowych partyjek. Mandaty dzielono metodą D’Hondta.