Brudni, głodni, niewyspani, balansujący na skraju wycieńczenia fizycznego i psychicznego uczestnicy “Selekcji — to właśnie w takim towarzystwie wielu dzisiejszych 30-latków spędzała sobotnie śniadania. Siedząc przed telewizorami w ciepłych bamboszach zastanawialiśmy się, jak to możliwe, że ktoś z własnej woli bierze udział w programie, którego jedyną stałą zasadą jest to, że trzeba przetrwać w ekstremalnie trudnych warunkach. Jak długo? Co się wydarzy po drodze? Tego nie wiedział nikt. Poza jedną osobą.
Major Arkadiusz Kups - były komandos i żołnierz 56. Kompani Specjalnej — to on wymyślił i zorganizował dwadzieścia edycji “Selekcji”. To również on odkrył potencjał przymiotnika “ekstremalny” - zanim ten stał się modny.
Na początku lat dwutysięcznych, długo przed boomem na ultra-biegi, “runmageddony” czy obozy survivalowe, major zrozumiał, że o tym, aby stać się komandosem — czy to na zawsze, czy też tylko na chwilę - marzy całkiem spora grupa. Takie osoby zrobią sporo, żeby przez pięć dni i pięć nocy ktoś się nad nimi poznęcał: kazał robić miliony pompek i brzuszków, wrzucił do bagna, a potem nie pozwolił przebrać się w czyste ciuchy, czy gonił przez kilka kilometrów marszobiegiem po lesie, a potem, zamiast pozwolić odpocząć, kazał uczyć się na pamięć skomplikowanego kodu. Dlaczego więc nie dać im takiej możliwości?
Emocje towarzyszące “Selekcji” były tym większe, że jej uczestnicy nie wiedzieli, kiedy impreza ma się zakończyć. A kończyła się wtedy, kiedy major Kups mówił: “To jest koniec ‘Selekcji’”. Do tego momentu trzeba było walczyć, bo jak głosiło hasło przewodnie: “Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą”.
Takich zwycięzców na przestrzeni lat nie było wielu - prawdziwie ekstremalny wysiłek potrafiło znieść zaledwie kilkoro spośród setek kandydatów i kandydatek. I może właśnie to sprawiło, że “Selekcja” stała się tak popularna - nie tylko wśród fanów ekstremalnych doznań, ale i tych, którzy, z nieco perwersyjną przyjemnością obserwowali, jak z czół uczestników lecą krew, pot i łzy.
To co widzieliśmy w telewizyjnych relacjach to jedno. Selekcyjna “kuchnia” jest niemniej ciekawa, ale do niej nikt wcześniej nie miał dostępu. Aż do teraz: “Selekcja. Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą” to książka, w której Agata Parafjańczuk wraz z majorem Kupsem, opisują historię kultowej imprezy. W wywiadzie z na:Temat tłumaczą, w czym ich zdaniem tkwi klucz do popularności tej imprezy, oraz jak to się stało, że w jej trakcie nikt nie umarł.
Dziwi panią, że podczas “Selekcji” nikt nigdy nie umarł?
Agata Parafjańczuk: Nie, ponieważ wiem, jak bardzo ta sytuacja jest kontrolowana — mimo że nie wygląda. Rozmawiałam z lekarzami pracującymi przy “Selekcji” i rozumiem, jak ciężko pracują po to, żeby uchronić uczestników przed urazami. Mają ze sobą tyle sprzętu, ile tylko się da. Jeśli się tego nie wie to, rzeczywiście, można zastanawiać się, jak to możliwe, że uczestnicy nie giną.
Zdarzały się jednak sytuacje, których przewidzieć nie można. Pewnego razu uczestnika ugryzł giez. Facet był na nie uczulony i wszedł w dość groźny, w warunkach poligonowych, wstrząs. Ale dzięki temu, że pogotowie wie, kiedy i gdzie dzieje się “Selekcja”, dotarli na miejsce bardzo szybko.
“Selekcja” to nie tylko wysiłek - to presja psychiczna. Nie obawiał się pan, że ktoś podczas “Selekcji” całkowicie załamie się psychicznie?
Arkadiusz Kups: Były zadania, z których rezygnowaliśmy właśnie dlatego, że były zbyt obciążające psychicznie.
Ludzie różnie reagują. Pamiętam uczestnika, który podchodził do “Selekcji” trzeci raz i był całkowicie pewien, że przejdzie. Całkowicie. Był dobry, owszem, ale we wszystkim, co robił był zakodowany tylko na siebie - przejawiał tzw. nadmotywacjność. W końcu emocje wzięły górę. Trzeciego dnia przychodzi czas na “przesłuchanie”. Mówię do niego: “Patrz mi prosto w oczy, nie oglądaj się na boki. Trzy dni nosisz tę samą koszulkę. Jakie masz logotypy na rękawkach?”. Wtedy nie wytrzymał, głowa uciekła mu na bok. Musiałem mu podziękować.
Reakcja?
A.K. : Facet był totalnie wściekły: ściągnął czapkę, rzucił ją, rozerwał koszulkę, na którą ciężko musiał pracować… [Selekcyjnych koszulek nie można nigdzie kupić: otrzymują je tylko finaliści - red.] To jest trudna impreza. Ale na tym polega jej urok.
Trudna to mało powiedziane. Patrząc na nią z zewnątrz wydaje się, że uczestnicy to masochiści, a organizatorzy - dręczyciele.
A.P. : Tak nie jest. Trudno mi oczywiście odpowiadać za całe gremium - nie znam ani wszystkich uczestników, ani wszystkich instruktorów, ale to są wszyscy ludzie napędzani pasją. W tym rzekomym „sadyzmie” instruktorów, widzę tylko to, o czym mówił mi Arek: uczestników trzeba doprowadzić do punktu wrzenia, ale nie przegotować. Zachowanie instruktorów na “Selekcji” jest więc dokładnie przemyślane i zaplanowane.
To są byli żołnierze,lekarze, ratownicy, którzy podobne szkolenia sami przechodzili. Nie jest więc tak, że któryś z nich mówi: „A to ja wam teraz każę zrobić 300 pompek i zobaczymy, co się stanie”. Wiadomo, że do Selekcji nie trafiają supersprawni komandosi, ale ludzie na skraju ekstremalnego zmęczenia.
Poza tym jest Arek, który koordynuje pracę całego zespołu.
Odpowiedzialne zadanie: pilnuje pan instruktorów, uczestników...
A.K. : Jeden z obserwatorów dziwił się niedawno: „Jak pan to robi, że pan jest wszędzie”. A ja muszę być wszędzie: muszę widzieć czy dokręcić śrubę, czy nie. Instruktor, który jest tylko na małym wycinku nie widzi Kowalskiego, który był rano i Kowalskiego, który jest wieczorem. “Selekcja” nie ma sztywnego planu. Plan trzeba dostosowywać na bieżąco: do poziomu uczestników, do logistyki, pogody, wielu innych czynników. A żeby właściwie reagować, trzeba być blisko.
Dlaczego powstała “Selekcja”?
A. K.: Pierwotną ideą “Selekcji” była pomoc ludziom, którzy chcieli dostać się do wojska. Kiedy zaczynaliśmy funkcjonowała służba zasadnicza. O tym, kto się miał dostać, a kto nie, decydowała WKU. Bywało tak, że facet który wspinał się, nurkował, był sprawny, stawał przed komisją i mówił, że chce być komandosem, a zostawał… kucharzem wojskowym.
Dlatego na “Selekcji” pojawiali się przedstawiciele MON-u. oficjele, którzy widzieli w tym wszystkim potencjał. W tamtych latach w MON nie prowadzono rekrutacji do oddziałów specjalnych - ten proces wdrożono dopiero w okolicach 2004 roku.
Czy “Selekcja” nadal jest trampoliną do wojska?
A. K.: Tego nie można powiedzieć, bo ta kwestia nigdy nie była oficjalna. Owszem, bywają u nas obserwatorzy z Formozy, z Lublińca, ze Straży Granicznej, z Oddziału Specjalnego Żandarmerii Wojskowej. Efekt? Na 10 kobiet, które ukończyły imprezę, cztery pracują w służbach, bo ktoś je na tej imprezie zaważył. “Deska” [pamiątkowa nagroda dla tych, którzy ukończą “Selekcję”] często ludziom pomaga.
Czy selekcyjna deska potrafi też działać w drugą stronę - utrudniać dostęp do pewnych oddziałów? Z książki dowiadujemy się, że GROM nie patrzy na nią przychylnie.
A. K.: Tak bywa. Początkowo pełna nazwa imprezy brzmiała: “Selekcja Żołnierza polskiego”. W pewnym momencie “Żołnierz polski” przestał istnieć, zostałem z imprezą sam. Żeby ją kontynuować, trzeba było zmienić nazwę. Najprościej było odciąć “Żołnierza” i zostawić “Selekcję”.
Nigdy nie chcieliśmy jednak być konkurencją dla selekcji GROM-u czy JWK - to jest zupełnie inna bajka. Ale znając życie, ta nasza “deska” mogła czasem przeszkadzać.
A. P.: Kiedy powiedziałam jednemu z moich kolegów-GROM-owców, że piszę książkę o Selekcji, A on na to: „O tym biegu dla pizdusiów?” [śmiech]
“Selekcja” była pokazywana w telewizji. Czy uczestnicy traktują występ w niej jako trampolinę do sławy czy własnej kariery?
A. P.: Jestem pewna, że tak może być. Nie jestem jednak pewna, czy tacy uczestnicy kończą "Selekcję". Nie znam motywacji wszystkich. Poza tym, że przyznać: „Tak, poszedłem na selekcję, bo chcę się pokazać w telewizji” jest trudno. Więc może nawet ci, z którymi rozmawiałam, mieli taką motywację.
I ktoś rzeczywiście wypłynął na selekcji?
A. P.: Nie, to nie jest taka formuła. To nie jest “Big Brother”. Patrząc na to, jak były robione materiały o “Selekcji”, to tam trudno się doszukać indywidualnych bohaterów. Wiadomo, że śliczna blondynka czy super przystojny chłopak przyciągają kamery i pojawią się w materiale częściej niż rzadziej.
Arek wspominał, że ekipa telewizyjna na początku pytała go: "To kto przejdzie, jak myślisz?” właśnie po to, żeby na tych ludziach się skupić. Tego jednak nie da się określić na pierwszym etapie. Dlatego tych indywidualnych bohaterów brakowało i stąd brak selekcyjnych „celebrytów’.
W jakiś sposób musiał pan jednak określać, czy ktoś się do “Selekcji” nadaje, czy nie i czy decydując się na udział, nie zrobi sobie krzywdy.
A. K.: Na początku mieliśmy problem bo uczestnicy do “Selekcji” kwalifikowali się na podstawie listów. I ta ich proza, czasem typu science fiction, decydowała o tym, kto się załapał, a kto nie. Robiliśmy im też prosty test - ćwiczenia, które pozwalały wyłapywać tych najlepszych motorycznie.
Ale nawet jeśli ludzie byli motorycznie dobrzy, wcale nie musieli się nadawać. Kiedy przyjeżdżali na start imprezy, po 10 minutach, patrząc tylko na ich sprzęt, wiedziałem, czy sobie poradzą. Bo ludzie potrafili przyjechać z lodówkami przenośnymi, kubkami dyndającymi z boku plecaka… A taki kubek, który normalnie waży 10 deko, po 10 kilometrach będzie ważył 15 deko, a po dwóch dniach - 2 kg. Są też gadżeciaże, którzy przyjeżdżają w butach za 700 zł, ze świeżą metką, a na drugi dzień muszą te buty zdjąć, bo są “zatarci”…
Pomylił się pan kiedyś?
A. K.: Tak, zdarzało się. Pamiętam faceta, który wyskoczył w jakichś trampkach. Pomyślałem: „On długo nie pociągnie”. A on doszedł do końca. Dzisiaj spotykam go jako oficera.
Poznała pani uczestników. Kiedy pani zdaniem widać, że ktoś się nadaje do "Selekcji"?
A. P.: Wiem, kiedy nie widać: kiedy ktoś jest zbyt pewny siebie. Major sam mówił, że Selekcji nie kończy się tylko mięśniami. Głowa, to jak panujemy nad instynktami, nad własnym zwątpieniem, jest równie ważna, co przygotowanie fizyczne - które oczywiście również jest ekstremalnie ważne. Nie da się z marszu wejść i przejść Selekcji. Chociaż…
Były takie przypadki?
A. P.: Podobno były. Ludzie mówili, że zdarzali się uczestnicy, którzy kończyli Selekcję bez przygotowania. Ja jestem skłonna uwierzyć w jeden przypadek. Na jednej z pierwszych edycji pojawił się bezrobotny w trampkach, ze sprzętem niezbyt wysokiej jakości. Ale zawziął się i szedł. W innych uczestnikach wzbudzał tyle sympatii, bo był ciepły, pomocny, otwarty, to za każdym razem, kiedy ktoś odpadał, to zostawiał mu a to plecak, a to karimatę. Chłopak nie tylko skończył Selekcję, ale został z całkiem fajnym sprzętem [śmiech].
A jeśli chodzi o kobiety - pojawiały się wątpliwości, czy w ogóle powinny startować?
A. K.: Dzisiaj kobiety mają więcej ikry, niż faceci. Porównując kobiety sprzed 20 lat i dzisiaj, wiem, że jeśli kobieta decyduje się na udział, to dlatego, że tego chce. Facet „musi” — bo jest facetem.
Jeśli widzę kobiety na starcie, to wiem, że one są z reguły są doskonale przygotowane. Mają masę samozaparcia. W firmach, w których prowadzę szkolenia spotykam się z tym samym — kobietom chce się bardziej niż facetom.
W “Selekcji” jest dla nich taryfa ulgowa? W końcu to zawody koedukacyjne, ale pewnych różnic się nie przeskoczy.
A. K.: Często słyszałem, że kobietom daje się fory. To nieprawda. Wiadomo, że kobieta nie zrobi takich pompek, jak mężczyzna. Ale już brzuszki zrobi lepiej. To się równoważy.
Psychicznie kobiety również przeganiają mężczyzn. Szczytem jest ich umiejętność wyalienowania się, odcięcia od bodźców zewnętrznych, wyciszenia emocji. U facetów buzuje testosteron. Oni nie są czasem w stanie powiedzieć, jaki mają numer na koszulce. U kobiet jest inaczej.
Stereotypowo powinny być bardziej histeryczne.
A. K.: Nie. Kobiety doskonale potrafią opanować emocje, podejść do konkurencji na chłodno, opanować oddech, wyregulować. Są dużo lepsze pamięciowo, bardziej spostrzegawcze, poukładane. Dużo lepiej umieją panować nad stresem.
A jak uczestnicy wypowiadali się o kobietach startujących w “Selekcji”?
A. P.: Mam wrażenie, że zarówno uczestnicy, jak i instruktorzy o kobietach, które skończyły “Selekcję”, mówią tak, jakby one kobietami w ogóle nie były. Nie chodzi o to, że odbierają im kobiecość - oni traktują jako kobiety absolutnie wyjątkowe. Na zasadzie: „Takich kobiet, to normalnie nie ma. Ale one są”.
Czyli pozytywnie?
A. P.: Absolutnie. Nigdy o kobietach biorących udział w "Selekcji" nie usłyszałam nic złego. Nigdy nie usłyszałam, że kobiety nie powinny brać udziału. Nie ma dla nich taryfy ulgowej.
Bywa nawet tak, że kobiety poddawane są większej presji. Jak mówił Arek, jak się już trafi na taką zawziętą babę, to złamać jest ją bardzo trudno, trudniej niż mężczyznę.
A Jeśli instruktorzy już śmieją się z kobiet, to z tych, które wdzięcznie omdlewają przed kamerą [śmiech].
Co pani zdaniem przyciągało przed ekrany na "Selekcję"? Dzisiaj kiedy rzuci się to hasło, każdy 30-latek wie, o co chodzi.
A. P.: To była w tamtych czasach wyjątkowa formuła. Teraz jest GROM Challenge, są “runmageddony”. Można potaplać się w błocie, pobiec Runmageddon na 5 km, który nie jest właściwie żadnym ekstremalnym wysiłkiem.
Poza tym osoba majora - super charyzmatycznego. Arek tę formułę zbudował również dzięki temu, jakim jest człowiekiem.
Człowiekiem, który bezlitośnie drze się na tych biednych uczestników.
A. P.: Tak! Zawsze zastanawiałam się, co musi być w tych ludziach, co każe im pompować w tym błocie, słuchać wrzasków majora, a potem kończyć i być niesamowicie szczęśliwymi.
Mimo, że nie ma tu żadnej nagrody.
A. P.: Właśnie. Nawet nie pamiętam, czy oglądając Selekcję te 15 lat temu, ja sobie w ogóle zdawałam sprawę, że tam nagrodą jest „tylko” deska. Proces psychologiczny, który zachodził w tych ludziach był niesamowity.
Czy “deska” nadal wystarczy? Czy myśleliście, aby jednak wprowadzić jakieś nagrody za sam udział?
A. K.: Idea Selekcji jest jednak taka, że po jednej stronie stoją instruktorzy, wymagania, wysiłek, a z drugiej — ludzie. Każdy z nich walczy sam ze swoją słabością, ze zmęczeniem. Oni chcą przeżyć, zdobyć “deskę”, dołączyć do elitarnego klubu.
To się w ludziach zostaje. Po 10 latach potrafię dostać od gościa list, w którym pisze mi: “Już nigdy nie wezmę do ust paprykarza [podstawowa racja żywnościowa w czasie “Selekcji” - red.] . Do końca życia będę pamiętał ludzi, z którymi spędziłem te 5 dni i pięć nocy na poligonie. Do dzisiaj, kiedy pada deszcz, tulę się do kaloryfera, bo mam zakodowane, że muszę łapać ciepło. Ale nad kominkiem, w centralnym miejscu domu, wisi “decha”. I wiem, że jak w życiu będzie mi ciężko, to sobie poradzę”.
Tak mówią nie tylko ludzie, którzy potem zostali w służbach. To dyrektorzy, menadżerowie, to ludzie, którzy dzięki “Selekcji” zmienili swoje życie.
Którzy z uczestników zapadli pani w pamięć najbardziej?
A. P.: Tak naprawdę każdy z finalistów ma wyjątkową historię. Niesamowita jest historia Seniora, który całe lata jeździła na “Selekcję”, kończył ją kilkakrotnie.
Miał około 50 lat, kiedy zgłosił się po raz pierwszy?
A. P.: Tak. I prawie 60 na swojej ostatniej edycji. A prawda jest taka, że na pierwszą pojechał, żeby dostać koszulkę. Usłyszał, że komandosi będą rozdawać koszulki na plaży w Pucku. Jak przyjechał na miejsce okazało się, że jest owszem plaża i komandosi. Ale nic nie rozdawali. Oczywiście pierwszej Selekcji nie przeszedł.
Fascynujący jest też Cyprian, który tak marzył o karierze w wojsku, że zbudował sobie MON w piwnicy. Mówię poważnie. Kupił od Agencji Mienia Wojskowego żelazne łóżka, które kiedyś były w jednostkach. Miał monowskie ręczniki, monowską piżamkę…
Pachnie, hym, dużą determinacją? Czy może czymś innym?
A. P.: Kiedy pierwszy raz o tym usłyszałam to, przyznaję, że pomyślałam: czy tu aby wszystko jest w porządku? Okazało się, że jak najbardziej jest. Cyprian jest dzisiaj żołnierzem narodowych sił rezerwowych, przez jakiś czas służył też na co dzień.
Czy pojawiły się konkurencje za trudne dla uczestników?
A. P.: Jedna z takich konkurencji mi wydawała się super. Arek uświadomił mi, że była za trudna. Uczestnicy nazywali to przez chwilę „torem śmierci”. To był taki wyciemniony namiot, z lampami stroboskopowymi w środku, w którym panował ogromny hałas. Było w nim kilka stacji, przy których uczestnik musiał się zatrzymać, robić pompki, wykonywać zadania, odpowiadać na pytania instruktorów.
Nie brzmi jakoś strasznie, ale, proszę mi uwierzyć, jest. Wiem, bo miałam okazję spróbować czegoś podobnego na jednym ze szkoleń. Jesteśmy zestresowani, dookoła migają światła, które same w sobie działają na mózg, a do tego trzeba jeszcze wykonywać ćwiczenia i jednocześnie odpowiadać na pytania. To jest ekstremalnie wyczerpujące, zwłaszcza jeśli dodatkowo otaczają nas nagrane krzyki rannych, odgłosy helikoptera i podobne.
Arek opowiadał, że uczestników nierzadko trzeba było z tego namiotu wyciągać, a jak się komuś udało przejść, to działy się z nim dziwne rzeczy. Lekarz pyta: „Jak się czujesz?” a on podaje długość penisa w calach, albo PIN do karty, albo swój numer, albo powtarza: „Imię matki Magda, imię matki Magda, imię…”. Po dwóch edycjach zrezygnowano z tej konkurencji.
A reszta?
A. P.: Reszta po prostu działa. Były jednak takie, które chwytały za serce. Zdarzało się, że selekcjonowano uczestników bardzo zdeterminowanych, żeby wejść w służby. Do pomieszczenia wchodziło kilku komandosów, w autentycznym ekwipunku polskich jednostek. Mówili: „Chcemy, żebyś był u nas w służbie. Musisz nam tylko zapisać swoje nazwisko”.
I wtedy wszyscy przed telewizorami krzyczeli: „Nie rób tego” bo podczas trwania “Selekcji” nikomu nie można było zdradzić swojego nazwiska.
A. P.: Tak. A instruktorzy potrafili wtedy powiedzieć: „Przecież major nie robi tej imprezy, żebyś mógł się w błocie potaplać. To jest dla nas. Nie no, ale spoko, jak nie chcesz to nie, przecież majora nie zawołamy, żeby twoje nazwisko teraz zapisał”.
A jak ktoś tak bardzo chce, to to robi. To była świetna konkurencja. Eliminował tych, którzy się nie nadają. Ale też bardzo smutna, bo pod innymi względami byli świetnie przygotowani. Odpadali na nadmotywacyjności.
Jak przejść "Selekcję" - ile razy słyszał pan to pytanie?
A. K.: Setki.
Odpowiedz pewnie jest jedna?
A. K.: Tak. Nie udzielam informacji. Trudność tej imprezy polega na tym, że nie ma startu, ani mety. Nie ma norm. Sukces zależy od przygotowania motorycznego, psychomotorycznego i logistycznego. Od tego, czy dobrze obstawi się na loterii pod tytułem: “Co zabrać? Śpiwór czy karimatę? Materac dmuchany czy folię NRC? A co jak będzie deszcz?”Te elementy zmuszają zawodnika do myślenia, do przygotowania się na wielu płaszczyznach. To nie jest impreza sportowa z jasnymi zasadami.
Dzisiaj uczestnikom jest znacznie prościej niż kiedyś - jest internet, jest Facebook. Komunikują się między sobą, wymieniają informacjami.
Czy to przekłada się na inne podejście do przygotowania samego wydarzenia?
A. K.: Nam, organizatorom, jest z pewnością trudniej. W porównaniu z rokiem 1998 impreza niesamowicie się rozrosła - pod kątem tematycznym i logistycznym. Uczestnicy oczekują cały czas czegoś nowego, a zaskoczyć ich jest znacznie trudniej niż 20 lat temu.
Z drugiej strony, mówię to z przykrością, zmienia się przekrój społeczeństwa. Porównując średnią sprawność ludzi dzisiaj, a 20 lat temu, jej spadek jest widoczny gołym okiem.
Również wśród uczestników?
A. K.: Tak. Zgłasza się sporo osób, które są przygotowane znakomicie - żyją sportem. Dzisiaj świat odżywek, planów treningowych jest przeogromny - żaden sportowiec z ambicjami wyczynowymi nie odżywia się mlekiem w proszku, tylko suplementami.
Jednocześnie średnia sprawność spada. Widać to zresztą po normach wyznaczanych dla kandydatów do wojska, czy do straży granicznej. Może nie są jeszcze śmieszne, ale znacznie zaniżone w porównaniu do tych, które obowiązywały 20 czy 30 lat temu.
Mamy też inną mentalność. Kiedy Selekcja startowała mieliśmy znacznie więcej kandydatów.
Dlaczego?
A. K.: Bo dzisiaj imprez o charakterze ekstremalnym, które trwaja godzinę, dwie, jest mnóstwo. “Selekcja” to impreza, która trwa pięć dni i pięć nocy. Na trasie nie można sobie zrobić selfie, nie można wrzucić zdjęć na Facebooka. To nie jest impreza, z którą dzisiaj identyfikują się młodzi ludzie.
Artykuł powstał we współpracy z wydawnictwem Bellona.