Kiedy w Boże Narodzenie 2015 roku w Wielkiej Brytanii wyemitowano ostatni odcinek "Downton Abbey", fani nie kryli łez. Teraz mogą je otrzeć. Ich ukochani bohaterowi – zarówno z górnych, jak i dolnych pięter brytyjskiej posiadłości – powrócili i to prosto na ekranowy ekran. I znowu jest wspaniale, nostalgicznie i bardzo optymistycznie.
Przez pięć lat serial Juliana Fellowesa był odskocznią od rzeczywistości – i tej teraźniejszej, i historycznej. Historia arystokratycznej rodziny Crawley'ów i ich mieszkającej "pod schodami" służby oferowała fantazję o "starych, dobrych czasach" i mit świetności Wielkiej Brytanii na początku XX wieku. Wszystko było naiwnie idealistyczne, pięknie podane i polukrowane aż do przesłodzenia, a nakrywanie stołu czy czyszczenie sreber jeszcze nigdy nie było tak ekscytujące.
To wady czy zalety? Dla licznych krytyków "Downtown Abbey" to pierwsze, jednak dla fanów – bez wątpienia to drugie. Ci odrzucali zarzuty o kiczu, naiwności czy pochwale klasowości, chcieli baśń, mieli baśń. To przecież dzięki społecznemu zapotrzebowaniu na nostalgię i optymizm ten serial kostiumowy, którego pierwszy odcinek brytyjska stacja ITV wyemitowała we wrześniu 2010 roku, stał się fenomenem.
Przed ekranami w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych, ale także m.in. Polsce, zasiadywały więc miliony ludzi, serial zdobył wór nagród (także za swoje gorsze ostatnie sezony, co hejterom "Downton Abbey" nie podobało się szczególnie), zapanowała moda na brytyjskie produkcji o "państwu i służbie" i od razu po zakończeniu szóstego, finałowego sezonu w 2015 roku, zaczęto mówić o filmie. Czy tego ktoś chce czy nie, "Downton Abbey" to już kulturowe zjawisko.
Po prawie czterech latach od ostatniego odcinka rodzina Crawleyów i ich wierna służba wracają i to na wielki ekran. Jak wyszło? Jako fanka "Downton Abbey", mogę powiedzieć jedno – tak jak sobie to wymarzyłam.
Góra i dół
Jest rok 1927 roku. Od ostatniego spotkania z naszymi ulubionymi bohaterami, których losy śledziliśmy na przestrzeni 15 lat, minął ponad rok. Praktycznie wszyscy powracają, co jest dla widzów informacją najważniejszą. Nie martwcie się, nikogo nie zabraknie. Nawet psa.
Co się działo, gdy nas nie było? Lady Mary układa się z jej drugim mężem (chociaż fani wciąż nie mogą oczywiście przeboleć Matthew), Lady Edith po kilku sezonach cierpienia w końcu jest szczęśliwa, hrabia i hrabina Grantham podziwiają swoje rosnące wnuki, Hrabina Grantham dalej regularnie ścina się z Isabel, Bates cieszy się zasłużoną emeryturą, a pani Patmore nieprzerwanie rządzi w kuchni. Czyli jednym słowem: wszystko jest w porządku, życie się toczy.
Uporządkowane życie w posiadłości Crawleyów komplikuje jednak niespodziewana wiadomość: do Downton Abbey przyjedzie para królewska. Oczywiście wszystko spada na służbę, a ta dwoi się i troi, żeby wszystko chodziło jak w zegarku. Jednak nie będzie jej do śmiechu, gdy okazuje się, że "władzę" w dolnych piętra ma na czas wizyty przejąć służba króla i królowej. Szykuje się więc "rebelia". Ale spokojnie, taka w stylu "Downton Abbey", rozlewu krwi nie będzie.
A na górze? Państwo cieszy się z wizyty monarchów, jednak pojawiają się też obawy. Jak wypadnie? Czy obędzie się bez żadnych gaf, a ich zięć Tom, Irlandczyk z krwi i kości, będzie trzymał język za zębami przy królu, którego władzy nie akceptuje? Czy odwiedziny nielubianej kuzynki nie zrobią z wielkiego dnia w Downton Abbey absolutnej klęski?
Niby intrygi, ale bez tragedii
To kwintesencja brytyjskiego serialu – niby "pierdoły", które zanudziłyby nie-fanów, ale dla widzów to prawdziwe dramaty. Takie, które ogląda się, obgryzając paznokcie, mimo że stawką jest jedynie czyjaś reputacja w towarzystwie. W filmie takich dramatów, intryg i skandali nie zabraknie, ale na szczęście obędzie się bez prawdziwych tragedii, jak w pamiętnym wypełnionym śmiercią sezonie trzecim.
Jest miło i przyjemnie – na horyzoncie pojawiają się nowe romanse – ale oczywiście i bardzo po brytyjsku słodko-gorzko. Na wielkim ekranie rozwinięto chociażby niezmiennie smutny wątek podkamerdynera Thomasa Barrowa, homoseksualisty. Chociaż i tu pojawia się cień nadziei, mimo że w latach 20. bohater miał znikome szanse na miłość.
Królewska wizyta przypomina też, że rok 1927 to powolny zmierzch brytyjskiej arystokracji, którego widmo unosiło się nad Crawleyami i ich ludźmi z ich kręgu towarzyskiego już w ostatnich sezonach serialu. Odwiedziny króla i królowej nakładają więc na naszych bohaterów dodatkową presję, żeby ich olśnić.
Przepych kontrolowany
Reżyser Julian Fellowes chce też olśnić widzów. I to się udaje, mimo że fabuła nie ma żadnych spektakularnych fajerwerków. Ale umówmy się: w "Downton Abbey" nie chodzi o jakieś szalone zwroty akcji. Chodzi o piękne stroje, słowne docinki Violet, oszałamiające wnętrza i romanse. Chociaż paradoksalnie te wcale nie są konieczne. Widzów "Downton Abbey" usatysfakcjonuje sama zastawa stołowa albo nowa fryzura Lady Mary.
I tego mamy w filmie w idealnym stężeniu. Posiadłość zachwyca przepychem jeszcze bardziej, niż w serialu, wszystkie detale są pieczołowicie dobrane, a stroje olśniewają stylem i szykiem. Kinowe "Downton Abbey" przypomina wręcz coroczny świąteczny odcinek specjalny, w którym wszystkiego jest więcej i w którym zawsze dzieje się coś ekstra. Ale taki, w którym jeszcze bardziej postanowiono zachwycić widza.
I tego właśnie potrzebowali fani – powrotu do tego, co znane, piękne i bezpieczne. Szczególnie w erze brexitu i społecznych zawirowań. Mamy wierzyć, że wszystko będzie dobrze, i wierzymy. Jest tu odpowiednia dawka nostalgii, humoru i wzruszeń, jest niespiesznie, nieskomplikowanie, relaksujące.
Filmowe "Downton Abbey" jest więc jak długo oczekiwany powrót do domu. Oczywiście dla fanów serialu. Bo inni mogą na film oczywiście pójść, ale raczej... się zanudzą.