O Mazurku, Zalewskim, twitterze i przerzucaniu kociego gówna
Jan Filip Libicki
28 lutego 2012, 11:54·2 minuty czytania
Publikacja artykułu: 28 lutego 2012, 11:54Kiedy starałem się znaleźć jakieś zbiorowe określenie na grupę ludzi, która się ze mną wczoraj kontaktowała, to przyszło mi do głowy tylko jedno. Użyte niegdyś przez Radosława Sikorskiego słowo wataha. Nie sądziłem jednak, że jej członkowie zajmują się także eksploracją kocich odchodów. No może nie wyłącznie. Robią to tylko w przerwach między walką o niepodległą Polskę i najczystszą formę prawdy. Prawdę smoleńską…
Nie znam się na funkcjonowaniu Twittera. Dużo lepiej radzę sobie na facebooku. I właśnie moje kiepskie umiejętności w posługiwaniu się tym pierwszym narzędziem wzięli sobie za cel redaktorzy Mazurek i Zalewski. W swojej cotygodniowej rubryce w Uważam Rze opublikowali mianowicie mojego tweeta skierowanego do redaktora naczelnego portalu Na Temat – Tomasza Machały. Mail ów zawierał propozycję współpracy z tym medium oraz numer mojej komórki. Jednak dzięki mojej twitterowej niezgrabności, zamiast do adresata, trafił on do wszystkich moich followersów, a stamtąd na łamy rzeczonego tygodnika.
Nie wiem, który z panów wpadł na ten ciekawy pomysł. Zapewne był to jednak redaktor Zalewski. I nie idzie tu o cięty, ironiczny komentarz. Sam wielokrotnie uśmiałem się do łez czytając uszczypliwe uwagi autorów o innych politykach, musiał więc kiedyś przyjść i taki moment, gdy sam stałem się powodem rozbawienia innych. Na marginesie tylko nadmienię, że w kwestii tego, iż polityk publikuje na odległym sobie ideowo portalu nie widzę nic zdrożnego. Tak się często dzieje i uważam to za normalne. Podobnie jak wzięty publicysta nie zawsze pisze na łamach, z których linią się utożsami. Przykład tekstów Janusza Rolickiego w Uważam Rze jest tu chyba najlepszy. Tyle na ten temat.
Ciekawa jest jednak sprawa inna. Bo oto po owej publikacji otrzymałem bowiem dziesiątki smsów i telefonów od czytelników pisma. Esemesów i telefonów, które wiele mówią o ich osobowości. Były oczywiście i kontakty merytoryczne, choć była to znakomita mniejszość. Z jednym z dzwoniących – w kulturalny sposób - wymieniliśmy poglądy na temat prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego. Z innym pospieraliśmy się o polski system emerytalny. Były też oczywiście miłe propozycje wspólnego spożywania alkoholu albo oferty – nazwijmy je tak – „towarzyskie” (smsy do wglądu). Zdecydowana większość z nich była jednak wulgarna, chamska i pełna podstarzałej żółci.
Dwie próbki: sms 1 – Filuś dawaj współpracujemy. Nowy wózek ci kupię w zamian, 3 kółka i klima na wyposażeniu! I sms 2- Proszę proszę głowa też chora! Wszystkich przebił jednak pewien gentelman, który upewniwszy się, że rozmawia ze mną wypalił: panie, mam w ogródku kilka ton kociego gówna do przerzucenia, nie podjąłby się pan?
Taki był ton przygniatającej większości słanych do mnie wczoraj komunikatów. Cytuję te wypowiedzi by pokazać jakich to stałych czytelników hodują sobie każdego tygodnia niepokorni, stojący zawsze po stronie prawdy autorzy.
Kiedy starałem się znaleźć jakieś zbiorowe określenie na grupę ludzi, która się ze mną wczoraj kontaktowała, to przyszło mi do głowy tylko jedno. Użyte niegdyś przez Radosława Sikorskiego słowo wataha. Nie sądziłem jednak, że jej członkowie zajmują się także eksploracją kocich odchodów. No może nie wyłącznie. Robią to tylko w przerwach między walką o niepodległą Polskę i najczystszą formę prawdy. Prawdę smoleńską…