"Lśnienie" to, bez dwóch zdań, ikoniczne arcydzieło, które pomimo upływu niemal 40 lat wciąż jest cytowane, a popkultura jest pełna odniesień do tego ponadczasowego filmu Stanleya Kubricka. "Doktor Sen" jest jego sequelem, który nie stara się naśladować obrazu mistrza, ale również zabiera nas na wyprawę do źródła. Bo wszędzie dobrze, ale w hotelu Overlook najlepiej.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Słynna adaptacja książki Stephena Kinga do dziś robi wrażenie. Gra aktorska Jacka Nicholsona to czysta poezja, a charakterystyczne "kubrickowskie" ujęcia oraz "dziwne", niepokojące sceny połączone z odpowiednią muzyką jeżą włos na głowie, karku, rękach, wszędzie. Wiem o tym, bo przed seansem sequela odświeżyłem sobie "Lśnienie" z 1980 roku (jest m.in. na Netfliksie). I wam też to polecam, bo dostrzeżecie znacznie więcej "easter eggów". Film możemy oglądać w kinach od 15 listopada.
Czy to "Trainspotting 3", czy pomyliłem film?
"Doktor Sen" w reżyserii Mike'a Flanagana jest bezpośrednią kontynuacją z dosłownymi nawiązaniami do oryginału. Zaczyna się praktycznie po ostatniej scenie z "Lśnienia", ale szybko jesteśmy przerzucani do dorosłości Danny'ego (w tej roli Ewan McGregor) - czyli tego chłopca na rowerku. To on jest głównym bohaterem sequela.
Dorosłego Danny'ego poznajemy w sytuacji, która jakby żywcem nawiązuje do innej postaci granej przez McGregora - Rentona z "Trainspotting". Budzi się po upojnej nocy obok kobiety leżącej w wymiocinach. No nie jest z nim najlepiej, bo hotelowa trauma nie chce mu odpuścić. Postawia wziąć sprawy w swoje ręce i zawalczyć z demonami - w różnej postaci.
Po drugiej stronie mamy Rose (Rebecca Ferguson) - przywódczynię grupy przypominającej zachowaniem i stylem bycia wampiro-hippisów. Nie będę więcej zdradzać, ale to m.in. za ich sprawą lepiej poznamy całą mitologię i sens "Lśnienia", co jest świetnym ukłonem w stronę zdezorientowanych fanów filmowego klasyka, którzy są na bakier z książkowymi pierwowzorami.
Trzecim wierzchołkiem fabularnego trójkąta jest Abra (Kyliegh Curran), która jest w posiadaniu mocy o jakiej się nawet najstarszym Indianom nie śniło. I o której marzą wszelkie złe duchy. I już chyba wiecie, co będzie motorem napędowym akcji. Losy tria będą się przeplatać przez cały film, który nieubłaganie dąży do finału finałów w przerażającym hotelu. Historia lubi zataczać koło i to też jest jeden z głównych motywów sequela.
Danny sam w hotelu
"Doktor Sen" z premedytacją nie nazywa się "Lśnienie 2". Reżyser nie powiela schematów, scenariusz nie ma tego samego szkieletu, co w dziele Kubricka. To dwa zupełnie różne filmy. Nawet nie próbujmy go porównywać do pierwszej części z 1980 roku. Nie ma sensu i tylko popsujemy sobie seans. Trzeba do niego podejść jak do odrębnej historii w upiornym świecie Kinga.
Znów nie mamy do czynienia z oczywistym horrorem, opierającym się na nagłym przestraszeniu widza, bo tak sugerowały zwiastuny, ale bardziej na wywołaniu u niego uczucia niepokoju - a Flanagan ma w tym spore doświadczenie ("Nawiedzony dom na wzgórzu", "Gra Geralda", "Ouija"). Jest w nim też dramat, elementy tajemnicy, fantasy, wątek kryminalny, a nawet powiedziałbym, że... trochę "Kevina samego w domu".
Największe wrażenie zrobiła na mnie... ścieżka dźwiękowa. Wiolonczelowy, połamany soundtrack braci Newton, a także bas uderzający w rytm bicia serca, budują niesamowitą atmosferę. Film jest też nieźle zagrany - tzn. Ewan McGregor gra tradycyjnego siebie: trochę ciamajdowatego, ale odważnego człowieka o złotym sercu. Również młodziutka aktorka grająca Abrę budzi sympatię i rozładowuje napięcie. Jednak cały film kradnie demoniczna Rebecca Ferguson - dawno nie mieliśmy w kinie tak wspaniałej antagonistki.
Sam "Doktor Sen" trwa dwie i pół godziny i bardzo powoli się rozkręca. Dla mnie było to przesadą charakterystyczną dla twórczości Stephena Kinga, ponieważ w scenariuszu nie ma aż tyle "gęstego", jest za to wiele sztucznie wydłużanych lub nie do końca wykorzystanych wątków (jak sam tytułowy motyw). Interesujący jest też zabieg obsadzenia innych aktorów w rolach dobrze znanych postaci. Nie zabraknie nawet samego Jacka, ale nie Nicholsona. Nadal potrafi wywołać ciarki.
"Doktor Sen" często romansuje ze "Lśnieniem", ale z pomysłem. Sam w sobie jest dobrym filmem, ale bez rewelacji. Jest w nim kilka świetnie nakręconych i zmontowanych scen, które wybijają go ponad horrorową średnią, ale generalnie niczym się nie wyróżnia wśród trwającego renesansu kina grozy. Daleko mu (nie tylko) do "kubrickowskiej" wybitności i trzeba go traktować w kategorii ciekawostki, o której za 40 lat będą pamiętać tylko najstarsi fani "Lśnienia". Jednak cieszę się, że powstał.