Jack, Iris i Hanna. Iris i Hanna to siostry. Jack jest przyjacielem Iris. Iris jest byłą dziewczyną jego zmarłego brata. Trójka przez przypadek ląduje na odludziu. Ktoś kogoś kocha. Ktoś manipuluje. Ktoś coś ukrywa. Wielbiciele "Debiutantów" dostali swojego Woody'ego Allena. Nazywa się Lynn Shelton i nakręciła "Siostrę twojej siostry". Od jutra w kinach.
Iris wysyła swojego przyjaciela Jacka do położonego na wsi domu swoich rodziców. Martwi się, bo Jack nie może wrócić do normalnego życia po śmierci swojego brata. Twierdzi, że kilka samotnych tygodni pomoże mu uporać się z żałobą i zacząć wszystko od nowa. Kiedy jednak Jack zjawia się w leśniczówce pośrodku niczego, okazuje się, że dom wcale nie stoi pusty. Przyjechała tam także siostra Iris, Hanna, aby w samotności przeżyć pierwsze dni po rozstaniu ze swoją długoletnią dziewczyną. Jack schodzi w nocy po wodę do lodówki i zastaje Hanne pijącą w samotności burbona. Zostaje, żeby się z nią napić. Zaczyna się między nimi gra, której kolejnym uczestnikiem staje się Iris, która niespodziewanie przyjeżdza następnego ranka. Wszystko, co początkowo wydawało się oczywiste, okazuje się tylko pozorem.
Sen nocy letniej
Powodzenie takich filmów jak "Once", "500 dni miłości" czy "Debiutanci" pokazało, że mamy dość komedii romantycznych, które są supełnie oderwane od rzeczywistości, konstruują kliszowe sytuacje, zamiast bazować na codziennym życiu, którego stopień skomplikowania najczęściej przerasta pomysły specjalistów od kina rozrywkowego.
Wszystko zmienia się, kiedy za historie miłosne biorą się rezyserzy niezależni, którzy chcą zachować romans, ale całkowicie zmieniają sposób jego podania. Zamiast harlequinowych produkcyjniaków powstają pełnokrwiste fabuły, które wzruszają, bawią, bolą i obchodzą.
"Siostra twojej siostry" to lekka i wdzięczna komedia pomyłek o nielekkich sprawach. Bardzo woodyallenowska – z czasów, kiedy jeszcze robił dobre filmy. Swoją konstrukcją przypomina mi też "Sen nocy letniej" Szekspira – bez magicznego anturażu, ale z podobnym humorem i wdziękiem opowiada o meandrach ludzkich pragnień. Kameralny, subtelny film, który ogląda się tak, jakby podglądało się swoich znajomych. Zabawny, mądry, bezpretensjonalny.
Laurki są do niczego
Miłość niczego nie upraszcza, wbrew temu, co sugerują nam klasyczne komedie romantyczne. Miłość wszystklo kompikuje. Miłość nie jest tylko pozytywną emocją, to bagaż, z którym trzeba umieć nieść. To odpowiedzialność, a nie jakieś fiu bzdziu i motylki. Miłość potrafi zobaczyć całego człowieka, z jego zaletami i wadami. Film otwiera scena stypy z okazji pierwszej rocznicy śmierci brata Jacka. Towarzystwo zgromadzione w salonie wychwala go pod niebiosa. Jack stoi oparty o ścianę, odgległy od rozczulającego się zgromadzenia. Kiedy odzywa się, poproszony o swoje wspomnienie, mówi, że tak naprawdę jako brat był dobry tylko dlatego, że uznał po obejrzeniu filmu "Śmierć Frajerom", że "na dobroć" łatwiej się podrywa się dziewczyny. Zmierzony karcącymi spojrzeniami odparł, że przecież wspominanie człowieka nie może być laurką na jego temat. Ten film też nie jest laurką. A mimo to wychodzi się z kina z przekonaniem, że właśnie spędziło się 1,5 godziny w towarzystwie popieprzonych do imentu, ale cholernie dobrych ludzi.
Wychodzimy też umocnieni wiarą w instytucję rodziny bardziej niż gdybyśmy zobaczyli pełnometrażową reklamę Werters Original. Ta rodzina, w którą wiarę zaszczepia nam ten film nie jest jednak tradycyjna. Nie ma określonego tradycją kształtu, nie ma recepty, powstaje raczej na mocy emocjonalnej decyzji niż "z nadania". Okazuje się, że można dzisiaj tworzyć rodziny na dowolnych zasadach, jeśli tylko kocha się odpowiedzialnie i mądrze, szanując siebie nawzajem. Rodzina jest nieoczywistym konglomerametem więzów krwi, przyjaźni i miłości zadzierganych w najbardziej nieoczywistych konfiguracjach i sytuacjach. Szalonym patchworkiem. I za każdym razem jest to cicha rewolucja. Jak nazwał kiedyś jeden ze swoich filmów wspomniany Allen - "whatever works".
Rewolucje po 40-tce
Swój urok film zawdzięcza także sposobowi, w jaki pracuje reżyserka. Bo "Siostra Twojej Siostry" nie tylko opowiada o rodzinie, ale jest filmem rodzinnym. Shelton kinem fabularnym zaintersowała się bardzo późno, bo dopiero do 30-stce. Objawienie przeżyła oglądając filom „W piątek wieczorem” znanej francuskiej reżyserki Claire Denis. Po pokazie filmu Denis, odbyło się spotkanie z francuską reżyserką, podczas którego Shelton dowiedziała się, że autorka „W piątek wieczorem” zrealizowała swój pełnometrażowy debiut mając 40 lat. Ta informacja dodała jej skrzydeł.
Okazało się jednak, że musi przepracować jeszcze jeden problem – nie czuła się zbyt komfortowo na pełnym uwijających się obcych ludzi planie filmowym. Rozwiązanie problemu podsunęło jej spotkanie z innym filmowcem. Shelton zaprzyjaźniła się z Joe Swanbergiem, jedną z ikon filmowego ruchu „mumblecore”. "Mumblecore" to filmy robione po kosztach, często z udziałem amatorów. "Ojcem chrzestnym" tego nurtu nazywany jest Andrew Bujalski, twórca m.in znanego także w Polsce, dzięki Nowym Horyzontom, filmu "Funny HaHa".
Joe Swanberg pokazał Shelton, że można robić filmy z bardzo kameralną ekipą złożoną głównie z przyjaciół, w dodatku za niewielkie pieniądze. Okazało się, że właśnie ten sposób pracy jest idealny dla Shelton. Jest autorką scenariuszy, reżyserką i kumpelą całej ekipy. Dzięki temu w każdym jej filmie czuć domową, wyluzowaną atmosferę jego procesu powstawania, naturalność i łatwość. Szyba między widzem a obrazem jest tak cienka, że wydaje się, jakby nie istniała, a filmowe postacie były naszymi dobrymi znajomymi. Zadzierzgnięciu tej więzi sprzyja także fenomenalna gra aktorska.
Prawdziwie przełomowy dla Lynn okazał się film „Humpday”. Historia dwóch heteroseksualnych przyjaciół, którzy postanawiają nakręcić gejowskie porno zakwalifikowała się do konkursu na festiwalu w Sundance i otrzymała tam specjalną nagrodę jury. Jego popularność zwróciła uwagę filmowego świata na Shelton, dzięki czemu producenci tak popularnych seriali, jak „Mad Men”, czy „New Girl” powierzyli jej reżyserię kilku odcinków.
Ona jednak woli działać po swojemu, ze "swoimi" ludźmi. W dobie superprodukcji, przeinwestowanych epickich opowieści o niczym i gwiazd udających, że grają zwykłych ludzi, tak bezpretensjonalne kino jest jak haust świeżego powietrza. Duże brawa należą się także aktorom: Emily Blunt, Rosemarie DeWitt i Mark Duplass tworzą fenomenalne trio. Dzięki temu filmowi wszyscy zapomną, że Emily miała cokolwiek wspólnego z "Diabeł ubiera się u Prady".