W Kanadzie doszło do rekordowych opadów śniegu. Najmocniej odczuli je mieszkańcy wschodniego wybrzeża. Ich życie sparaliżowały obfite śnieżyce i porywisty wiatr. Kanadyjczycy musieli robić tunele śnieżne, by dostać się do sklepów.
W mediach od blisko 20 lat, w naTemat pracuję od 2016 roku jako dziennikarz i wydawca
Układ niżowy, który przypomina ogromnego ślimaka, dotarł kilka dni temu do zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Już wtedy meteorolodzy przewidywali, że pogoda radykalnie się zmieni. I to się potwierdziło: w wielu stanach przeszły ulewy, śnieżyce i wichury. Drogi, chodniki a także linie energetyczne były oblodzone. Z powodu uszkodzenia kabli tysiące ludzi zostało pozbawionych dostępu do prądu.
Łącznie na drogach zginęło kilkadziesiąt osób. Do części wypadków przyczyniły się skrajnie niekorzystne warunki na drogach: słaba widoczność i śliska nawierzchnia. Niektóre drogi trzeba było zamknąć, gdyż jazda po nich była niemożliwa. Służby nie nadążały z odśnieżaniem.
System niżowy dotarł już do wschodniej Kanady. Przez St. John's, stolicę prowincji Nowa Funlandia i Labrador przeszły śnieżyce i porywiste wiatry. Nigdy wcześniej w historii pomiarów w ciągu każdej godziny nie spadało 10 cm śniegu. Zjawisko to nazywane jest tam "blizzardem". Oznacza zwykle paraliż codziennego życia dla tysięcy mieszkańców. Władze zaleciły pozostanie w domach do czasu unormowania pogody i usunięcia z dróg śniegu.
Łącznie w dobę spadło 76 centymetrów śniegu – to najwięcej w historii pomiarów od 1942 r. Zaspy, które nawiał wiatr dochodzący do 130 km/h miały po kilka metrów wysokości. Ekstremalnie było także w Kolumbii Brytyjskiej w zachodniej Kanadzie. Temperatura spadła tam do minus 49 stopni.