W Senacie toczy się dyskusja na temat organizacji wyborów korespondencyjnych 10 maja. Dwóch przedstawicieli senackiej większości opozycyjnej postanowiło na konkretnych przykładach pokazać PiS, jak bardzo niewykonalna jest organizacja tego typu głosowania.
Mowa o senatorze Marku Borowskim oraz o senatorze Krzysztofie Kwiatkowskim. Obaj politycy postanowili podejść do sprawy ustawy o organizacji wyborów korespondencyjnych bardzo pragmatycznie i merytorycznie. Podali konkretne przykłady, które całkowicie podważają sens tego typu głosowania.
– Zgodnie z PiS-owską ustawą będzie jedna komisja na gminę. W dużych miastach takich jak Kraków uprawnionych do głosowania jest 600 tys. osób. Załóżmy, że 40 proc. zagłosuje. To 240 tys. kart, to daje 240 tys. minut. Cztery tysiące godzin, 166 dni – stwierdził senator. Nawet jeśli komisja zostanie podzielona na zespoły, to zajmie im to jedenaście 24-godzinnych dni pracy.
Jako kolejny przemawiał senator niezależny Krzysztof Kwiatkowski. Były szef Najwyższej Izby Kontroli także skupił się na konkretach. Przede wszystkim przeanalizował pisma, które Senat otrzymał od ministerstw, poczty oraz instytucji sanitarnych. Zdaniem senatora, nikt z osób, które powinny być decyzyjne w organizacji wyborów korespondencyjnych, nie przyznał się do działania i odpowiedzialności za wybory 10 maja.
Według wyliczeń Kwiatkowskiego z udziału w głosowaniu w przyszłą niedzielę zostałoby wykluczonych około miliona Polaków. Podał konkretne przykłady. Chodzi m.in. o przeszło 200 tys. Polaków mieszkających za granicą, którzy biorą udział w wyborach.
Kwiatkowski także wspomniał o tym, ile będzie trwało liczenie głosów w poszczególnych komisjach. On przyjął optymistyczne kilkadziesiąt dni. Zwrócił jednak uwagę, że między pierwszą, a drugą turą i koniecznością wydrukowania kolejnych kart do głosowania, są zaledwie dwa tygodnie.