– Mnie zawsze wszystkie wydarzenia z mojego życia najpierw śmieszyły, potem wkurzały, a na końcu się ich bałem – mówił mistrz w niepublikowanej dotąd rozmowie o tym, jak udało mu się wygrać z nowotworem. Dziś jego słowa nabierają zupełnie nowego znaczenia...
Informacja o tym, że w nocy z niedzieli na poniedziałek Jerzy Stuhr prosto z Nowego Targu trafił w stanie ciężkim do jednego z krakowskich szpitali z podejrzeniem udaru mózgu zelektryzowała w ostatnich dniach wielu fanów talentu mistrza. Na szczęście teraz sytuacja nie jest już tak dramatyczna, a najnowsze fakty na temat jego stanu zdrowia brzmią optymistycznie.
– Powoli wraca do siebie – potwierdził w rozmowie z Radiem ZET syn aktora Maciej Stuhr.
– Najbliższe dni okażą się kluczowe, zatem prosimy o dobre myśli i o uszanowanie naszej prywatności w tym trudnym momencie – zaapelowali członkowie jego rodziny w specjalnym oświadczeniu wysłanym do mediów.
Jerzemu Stuhrowi w przeszłości udało się stoczyć zwycięską walkę ze złośliwym rakiem krtani, którego zdiagnozowano u niego w 2011 roku. 5 lat później przeszedł zaś zawał serca.
Były rektor PWST w Krakowie nigdy nie krył się ze swoimi problemami ze zdrowiem i mówił o nich publicznie. Razem z żoną od lat wspiera działające już od ponad 2 dekad krakowskie Centrum Psychoonkologii Unicorn, gdzie podczas specjalnych warsztatów z pacjentami cierpiącymi na nowotwory, stara się pomóc wszyscym, którzy tracą wiarę w to, że są w stanie pokonać chorobę.
– Jak kilkanaście lat temu moja żona zaczęła zajmować się problemami ludzi chorych na nowotwory, to takie pojęcie jak psychoonkologia właściwie jeszcze nie istniało. To był "dziewiczy las" i zakres pomocy pacjentom onkologicznym dopiero się wykluwał. Wtedy zastanawialiśmy się, co jeszcze może im pomóc – mówił Jerzy Stuhr w 2015 roku, tuż przed premierą "Kontrabasisty" w Teatrze Polonia, dokąd zostałam zaproszona z powodu toczącej się wtedy sejmowej debaty dotyczącej prawa do skutecznej walki z bólem w chorobie nowotworowej, w której brał udział aktor.
Przez lata Jerzemu Stuhrowi udało się doprowadzić do powstania ośrodka, w którym pacjenci onkologiczni mogli liczyć nie tylko na szczerą rozmowę z mistrzem na temat jego doświadczenia w walce z rakiem, ale także na wiele wartościowych warsztatów – od jogi, która jak sam twierdzi "pełni niezwykle ważną funkcję w umiejętności spojrzenia na swój organizm w zupełnie innym wymiarze" po porady dietetyka i fachowe wsparcie lekarzy.
O tym, że chorować każdy może – trochę lepiej, trochę gorzej, ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi – parafrazując słowa słynnego szlagieru Jerzego Stuhra – aktor opowiedział mi kilka lat temu z perspektywy zwykłego człowieka, któremu udało się pokonać śmiertelnie niebezpiecznego przeciwnika, jakim był dla niego rak krtani.
Nowotwór zaczął się u niego – jak w wielu przypadkach – od niepokojącej i podejrzanie długo utrzymującej się "chrypki". Dopiero specjalistyczne badania wykazały, co jest jej przyczyną i że do jej pokonania niezbędna jest m.in. chemioterapia.
Ryzyko zachorowania na raka krtani jest osiem razy wyższe u mężczyzn niż u kobiet.
Kiedy w 2011 roku choroba ta zaatakowała Jerzego Stuhra, okazało się, że oprócz wsparcia najbliższych i doskonałej opieki lekarskiej w heroicznej walce ze złośliwym nowotworem pomogło mu także... poczucie humoru. Co jeszcze sprawia, że można wyjść zwycięsko z tej śmiertelnie niebezpiecznej choroby?
– Kiedy pytają mnie, co jest niezbędne do tego, by pokonać raka, to wyjaśniam, że przede wszystkim potrzebna jest ogromna siła woli. Często pacjenci po usłyszeniu diagnozy czują się okropnie zagubieni. Myślą, że wszystkim zajmie się lekarz. To nieprawda. Ja się bardzo wcześnie zorientowałem, że tę siłę muszę znaleźć w sobie sam, bo jakbym jeszcze zaczął czekać, to bym się nie doczekał... – wspominał aktor.
Jak Jerzy Stuhr pokonał raka? Mistrz daje cenne rady
– Przede wszystkim nie wolno ukrywać, że jest się chorym. Ludzi dosłownie zżera to, że chcą udawać, że sobie ze wszystkim radzą. Nie chcą okazać słabości. Wstydzą się chorować. Szybko zrozumiałem, że trzeba o tym powiedzieć głośno. To pozwala na to, by poczuć ulgę i daje poczucie, że się od czegoś uwolniliśmy.
Zarówno ja, jak i inne osoby publiczne, które zdecydowały się mówić otwarcie o chorobie, byliśmy pionierami w tym, że nie ukrywaliśmy, co nam dolega. Jak zobaczyliśmy, że to może pomagać współcierpiącym, to potem wykorzystywaliśmy to świadomie – nie krył Jerzy Stuhr.
Walkę z rakiem trzeba... dokładnie zaplanować
– Jeśli masz wystarczająco dużo siły, zachowuj się jak człowiek zdrowy. Jeśli tylko jesteś w stanie, to za wszelką cenę ułóż sobie tak plan dnia - nawet tego smutnego, szpitalnego dnia - w taki sposób, by był twoim planem normalnego dnia pracy.
Jak możesz się ubrać, to przyjmij lekarza w ubraniu. Ja się zawsze o to bardzo starałem. Wtedy czułem się jak równy z równym. Jakbym stał przed nim w piżamie, to on miałby nade mną przewagę – zdradził aktor.
– Nie wiem, może to głupie, ale codziennie stawiałem przed sobą zadania. Dzisiaj przejdę do tamtej ławki. Nie idę dalej. Jutro dojdę do następnej, jeżeli znajdę w sobie siłę.
Podzieliłem sobie dzień na okresy - przed obiadem, po obiedzie... Mówiłem sobie: "Teraz muszę coś przeczytać. Teraz muszę coś napisać. Teraz muszę komuś odpisać (dostawałem wtedy miliony maili z całego świata) – mówił Stuhr podkreślając, że jest wdzięczny za to, że w walce z chorobą kibicowała mu wtedy niemal cała Polska.
– Choć wiem, że mówię banalne rzeczy, to jednak mam świadomość, że z tego, że miałem tyle do zrobienia, brało się poczucie niezmarnowanego czasu, który i tak trzeba było ciągle przerywać po to, by przechodzić chemioterapię, a potem walczyć z ogromnym osłabieniem organizmu i cały czas leżeć – wyjaśniał Stuhr.
Siła poczucia humoru, czyli jak "zabić raka śmiechem"
O tym, jak wielką rolę w starciu z rakiem odgrywa pozytywne nastawienie i siła poczucia humoru aktor przekonał się spotykając podczas leczenia małego pacjenta, któremu udawało się przynajmniej na chwilę zapomnieć o chorobie, kiedy Stuhr odgrywał przed nim kultową postać Shreka i mówił do niego głosem postaci z animowanej bajki.
– Zauważyłem, że śmiech może przezwyciężyć ból, choć wydawałoby się, że to niemożliwe. Ten mały chłopczyk wolał się śmiać słuchając moich śmiesznych kwestii ze "Shreka", mimo że go bardzo bolały rany na płucach (w końcu śmiech sprawia, że przepona i mięśnie pracują).To ważne, by nie zapomnieć, że przy chorym nie należy tracić poczucia humoru.
Nie daj się przestraszyć chorobie
– Ponieważ jestem osobą publiczną, rozpoznawalną, ludzie zawsze chętnie ze mną rozmawiali i zwierzali się mi ze swoich problemów.
Pewnego razu w szpitalu, przed wejściem na oddział, na którym leżeli sami mężczyźni, stały kobiety nerwowo odpalające papierosy (jeden za dugim).
Kiedy pytałem je, dlaczego tam stoją zamiast spotkać się z mężami, większość z nich tłumaczyła, że paraliżuje je strach. Często po prostu bały się spojrzeć na swoich partnerów i nie wiedziały, co im powiedzieć, jak z nimi rozmawiać.
Choruje nie tylko pacjent, ale także jego rodzina
Także osoba dorosła, która decyduje się pomagać chorym, powinna być traktowana jak pacjent - ona przecież też "choruje" – podkreślał Stuhr.
– Moja żona w czasie mojej choroby spełniała rolę koordynatora – ustawiała mi dietę, dbała o przebieg mojego leczenia. To ona zaprowadziła mnie też do... bioenergoterapeuty (do którego zresztą chodził też Krzysiu Krauze, od którego dostałem do niego kontakt).
To był Pan z Dąbrowy Górniczej. Chodziłem do niego w tajemnicy przed lekarzami, żeby się ze mnie nie kpili i się nie śmiali. Po kilku wizytach powiedział mi, że nie ma już u mnie śladu po chorobie.
"Pan już tam nic nie ma" – zapewniał mnie bioenergoterapeuta.
Nie wiem, jak mnie "uleczył". On tylko patrzył przed siebie, a jego żona przykładała ręce.
Wiem tylko, że to niesłychane, żeby ktoś w pewnym momencie dał nam taką pewność, że można ten "mecz" wygrać.
Z rakiem trzeba walczyć jak... zwierzę
– Walkę z chorobą podejmuje się atawistyczne - przynajmniej w moim wypadku - tak jak zwierzę, które się nie zastanawia i nigdy nie kapituluje. Ja miałem tak samo – mówił Stuhr.
– Przez myśl mi nawet nie przeszło, że mogę przegrać. Cały czas przy życiu trzymało mnie to, co mam jeszcze do wykonania – podkreślał aktor opisując najmroczniejsze wspomnienia z trudnego okresu walki z nowotworem.
"Ciemność widzę, ciemność", czyli jak oswoić lęk
Wielu Polaków słysząc od lekarzy, że jedynym ratunkiem dla nich jest chemioterapia, bardzo łatwo się poddaje i już na starcie rezygnuje z dalszego leczenia. Według Jerzego Stuhra nie wolno poddawać się takim "czarnym myślom".
– Trzeba z tym bardzo uważać, bo Słowianie w ogóle mają tendencję do smutku. Gdzieś to leży w naszej naturze, że my Słowianie lubimy sielanki (jak u Mickiewicza). Podczas choroby nie warto tego melancholijnego pierwiastka w sobie rozbudowywać.
Lęk trzeba oswoić. Jeśli uświadomimy sobie, że możemy wyzdrowieć, to nagle ten cel staje się realny do osiągnięcia. Warto też dopuszczać do siebie myśl o tym, że możemy wykorzystywać wszelkie metody, by powrócić do zdrowia.
Ja na przykład podczas walki z nowotworem sporo dowiedziałem się o swojej diecie. Okazało się, że przez całe lata mój organizm niszczył gluten, a ja zupełnie nie zdawałem sobie z tego sprawy i zajadałem się włoskimi makaronami. Myślałem, że to dla mnie zdrowe.
Kiedy po kolei w sposób fachowy dietetyk zaczął odstawiać z mojego jadłospisu niektóre produkty, zauważyłem, że powoli odzyskuję siły – tłumaczył mistrz.
Żona Jerzego Stuhra w książce "Basia. Szczęśliwą się bywa" po raz pierwszy ujawniła, że początkowo lekarze dawali aktorowi zaledwie trzy miesiące życia sądząc, że cierpi on na nieuleczalną i nieoperacyjną postać złośliwego raka krtani. Medycy nie ujawnili przed nim tego faktu, a wkrótce okazało się, że choroba powoli ustępuje.
Efekty wszystkich powyższych wskazówek okazały się w jego przypadku niezwykle skuteczne – miejmy nadzieję, że uda się je wykorzystać w praktyce także obecnie, kiedy zdrowie mistrza znów zaczęło szwankować...
I to była kolejna ważna lekcja – nie wolno bać się mówić o chorobie.
Jerzy Stuhr
o kluczowym momencie w walce z rakiem krtani
Dostałem wtedy takiego kopa energetycznego, że po prostu mu uwierzyłem. To był dla mnie moment przełomowy.
Lepiej obserwować świat poprzez pryzmat uśmiechu. Mnie zawsze wszystkie wydarzenia z mojego życia najpierw śmieszyły, potem wkurzały, a na końcu się ich bałem.