"David Attenborough: Życie na naszej planecie" to film doskonały. Małe arcydzieło, które wstrząśnie widzem. Nowy film dokumentalny Netflixa, który jest testamentem legendarnego przyrodnika, to dowód na to, że my, ludzie, zniszczyliśmy naszą planetę i – jeśli nie zaczniemy działać – zniszczymy również siebie. Ale jest nadzieja.
"Polacy nie wyobrażają sobie filmów przyrodniczych bez Krystyny Czubówny, Brytyjczycy – bez Davida Attenborough. Brytyjski historyk przyrody, podróżnik, narrator, pisarz i dziennikarz, popularyzator wiedzy przyrodniczej, to już znak jakości. Nawet jeśli średnio interesuje cię to, jakie odgłosy wydaje lirogon, to kiedy słyszysz kojący głos Attenborough, nie jesteś w stanie oderwać się od ekranu. Prosta zasada: sir David opowiada, ty słuchasz" – pisaliśmy w artykule "94 lata, walka o klimat i... Instagram. David Attenborough to bohater, na jakiego nie zasługujemy" w naTemat.
Tym razem Attenborough wziął na celownik temat poważny i jakże mu, jako przyrodnikowi, bliski: kryzys klimatyczny. Na Netflixie można już oglądać jego długo wyczekiwany film dokumentalny "David Attenborough: Życie na naszej planecie". Film, który po prostu trzeba obejrzeć. Obowiązkowo.
Ale najpierw ostrzeżenie: nie będzie to łatwy seans. Ja, osobiście, płakałam przez większą jego część, a po nim długo nie mogłam dojść do siebie. I nie byłam w tym sama, co widać po reakcjach widzów w mediach społecznościowych.
David Attenborough o kryzysie klimatycznym
– Ten film to moje zeznanie świadka i moja wizja przyszłości. Historia o tym, jak popełniliśmy największą pomyłkę i jak – o ile zadziałamy teraz – możemy ją naprawić – mówi David Attenborough. Przyrodnik już na samym początku nie owija w bawełnę – kryzys klimatyczny – to tylko i wyłącznie nasza wina.
Twórcy dokumentu używają tutaj trafnej i czytelnej analogii – katastrofa w Czarnobylu. Attenborough – zgarbiony starszy pan w sportowej kurtce – przechadza się po opuszczonym budynku w Prypeci, mieście ewakuowanym po katastrofie elektrowni atomowej w Czarnobylu w 1986 roku. Ale co sir David robi właśnie w Prypeci, miejscu pozornie niemającym z naturą nic wspólnego?
– Wybuch był efektem złego planowania i ludzkiego błędu. Pomyłki. (...) Ale Czarnobyl to tylko jedno zdarzenie. Prawdziwa tragedia naszych czasów rozgrywa się na całym świecie, ledwo zauważalna z dnia na dzień. Mówię o utracie dzikich miejsc na naszej planecie. Jej różnorodności biologicznej – mówi, a na ekranie pokazują się – bardziej kojarzące się z sir Davidem, niż Prypeć – obrazy dzikiej przyrody.
I nagle wszystko staje się jasne, a prawda trafia widza jak obuchem w głowę. Przez złe planowanie i ludzki błąd dzikie zwierzęta tracą swoje siedliska, tak jak mieszkańcy Prypeci – przez pomyłkę zarządzających elektrownią w Czarnobylu – stracili swoje domy. To się znowu dzieje, znowu wszystko schrzaniliśmy.
I jest jeszcze gorzej – domy stracimy również my, wszyscy mieszkańcy Ziemi. – To również zaowocuje tym, co widzimy tutaj. Miejscem niezdatnym do życia – podkreśla Attenborough, a kamera pokazuje opuszczony w pośpiechy pokój w budynku-widmo na Ukrainie. Wtedy nie mamy już wątpliwości, że kojący głos Attenborough tutaj nie pomoże – po seansie będziemy wstrząśnięci.
Świadek katastrofy
"David Attenborough: Życie na naszej planecie" to dokument, który nie tylko jest wizualnym i realizacyjnym majstersztykiem. Ma również klarowną i logiczną strukturę, która pozwala wybrzmieć przesłaniu całej produkcji. Klamrą tej filmowej struktury jest sam Attenborough.
Sir David jest narratorem i bohaterem filmu dokumentalnego Netflixa. Dlaczego właśnie on? Z prostego powodu: z racji swojej telewizyjno-przyrodniczej działalności, która trwa sześć-siedem dekad, widział na własne oczy więcej dzikiej przyrody, niż większość z nas. Dzięki temu obserwował zachodzące w niej zmiany. Doświadczył zmniejszania się powierzchni lasów deszczowych, topnienia lodowców, wymierania gatunków.
To czyni go świadkiem, a "Życie na naszej planecie" – co sir David powtarza w filmie kilkakrotnie – jest jego zeznaniem. Razem z Brytyjczykiem wracamy do jego przeszłości. Do czasów, gdy jako mały chłopiec zbierał skamieliny w środkowej Anglii, do jego pierwszych podróży, do początków emisji jego sztandarowej serii "Życie na Ziemi".
Każdy okres jego życia, dokładnie datowany, poprzedza czarna plansza, na której widzimy dane liczbowe: liczbę ludności, stężenie dwutlenku węgla w atmosferze i procent, jaki stanowi na naszej planecie dzika natura. Nietrudno zgadnąć, że na kolejnych planszach te dwie pierwsze wartości rosną, podczas gdy ostatnia... maleje.
Liczby podparte są faktycznymi obrazami. Porównujemy powierzchnię lodowców, którą przed laty wiedział Attenborough, do tej obecnej. Widzimy, jak dużo było jeszcze kilkadziesiąt lat temu lasów równikowych, a jak mało jest ich teraz. Oglądamy bajecznie kolorowe rafy koralowe, które widział sir David podczas swoich pierwszych podróży, i współczesne koralowe cmentarzysko.
Kryzys klimatyczny na naszych oczach
Te przerażające zmiany zaszły w ciągu jednego życia – przez 94 lata. Na widzu robi to oszałamiające wrażenie. Nie sposób nie uronić łzy i poczuć olbrzymiego żalu, gdy oglądamy orangutana przechadzającego się samotnie po zniszczonym lesie deszczowym na Borneo, jego dawnym domu. A niszczone są nagminnie – pod uprawę palm olejowych.
– Tak wygląda teraz nasza planeta – rządzona przez ludzi dla ludzi. Dla reszty żyjącego świata pozostało bardzo niewiele. (...) Świat inny niż ludzki, przestał istnieć. Ludzie opanowali świat – mówi sir David. Ale i my, jak ten orangutan, będziemy cierpieć, bo Attenborough nie poprzestaje na 2020 roku.
Film wybiega dalej w przyszłość – przyszłość, której, jak podkreśla legendarny przyrodnik – już nie uświadczy. A ta maluje się w najczarniejszych barwach. Ta część filmu, która jest szokującą prognozą i ponurą wizją kolejnych dziesięcioleci, przypomina wręcz horror. Z tą różnicą, że to bardzo prawdopodobna, bliska rzeczywistość.
Stawką jest nie tylko uratowanie środowiska, dowiadujemy się z "David Attenborough: Życie na naszej planecie". Stawką jest istnienie gatunku ludzkiego – jeśli zniszczymy środowisko, my idziemy na dno razem z nim. Spoiler: przyroda sobie poradzi, bo odradzała się już nie raz.
Jak uratować świat?
Dokument Attenborough to małe arcydzieło, którego seans powinien być obowiązkowy w szkołach, urzędach, gabinetach głów państwa. Attenborough straszy i przygnębia, a po filmie trudno przejść do porządku dziennego.
Ale właśnie taki był cel twórców produkcji – wstrząsnąć ludźmi, obudzić ich, pokazać szokujące zmiany w środowisku. Na tym jednak produkcja nie poprzestaje – na szczęście.
Attenborough pokazuje, co możemy zrobić, żeby uratować świat i siebie. Podsuwa kilka koniecznych rozwiązań, chociaż nie zahacza pośrednio o politykę, nie atakuje Donalda Trumpa jak Greta Thunberg. Jest bardziej wyważony, stoicki, emocje trzyma wodzy. Chociaż momentami aż chciałoby się, żeby pokazał palcem i krzyknął: "do was mówię, liderzy, zacznijcie coś robić!".
Po filmie "David Attenborough: Życie na naszej planecie" pozostaje smutek, szok i... nadzieja. I oby chęć działania. Bo, jak podkreśla Attenborough, jeśli zadbamy o naturę, natura zadba o nas.