MasterChef to wielkie kulinarne show, po co wieszać na nim psy?
Ewelina Majdak
11 października 2012, 12:31·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 11 października 2012, 12:31
Lubię być niemodna i nie potrzebuję nabijać licznika odwiedzin. Ale nie mogę sobie podarować, by nie napisać dzisiaj kilku słów o programie kulinarnym, o którym tak głośno ostatnimi czasy. Ilość negatywnych emocji jaka krąży wokół niego zabiłaby pewnie mamuta gdyby jeszcze chodził po tym świecie.
Reklama.
Ułudą i kłamstwem byłoby napisanie, że nie należałam do grona prześmiewców. Należałam. Z moich ust wypłynęło kilka kąśliwych uwag w kierunku a to Prowadzących, a to Uczestników, a to wylewanych przez Nich łez. Ale hola hola. Jestem osobą myślącą (tak zwany homo sapiens, prawda?) i nic co ludzkie nie jest mi obce więc WIEM (a przynajmniej powinnam wiedzieć), że MasterChef to tylko program telewizyjny nadawany przez jedną z największych stacji telewizyjnych.
A jeśli rozumiem co to znaczy i decyduję się go oglądać to zdaję sobie sprawę z faktu, że finalnie to producent decyduje jak pociąć i złożyć program w całość, żeby wywołać w nas emocje (nierzadko skrajne) i żeby przy okazji zrobić durni zarówno z nas jak i z Uczestników biorących w nim udział. Ich obraz jaki jawi się nam po obejrzeniu chociażby pierwszych dwóch odcinków ma pewnie niewiele wspólnego z tym, jacy są naprawdę. I to nie jest żadna filozofia, więc naprawdę nie rozumiem dlaczego większość komentarzy dotyczących MasterChef jest tak nieprzyjaznych Uczestnikom, Prowadzącym ale przede wszystkim mi, Odbiorcy. Bo skoro MasterChef mi się nawet trochę podoba, to czy powinnam czuć się jak frajer? Jasne sama nie wzięłabym w nim udziału, bo dla mnie tam gdzie jest jedzenie nie powinno być złych emocji i rywalizacji, ale życie to jedno, a telewizja to zupełnie inna bajka.
MasterChef to wielkie kulinarne SHOW, a show z założenia ma bawić, rozśmieszać, wywoływać łzy, smucić czy złościć. Wielkie brawa należą się tym, którzy się do niego zgłosili bo tylko oni wiedzą ile emocji kosztowała ich cała przygoda. I dobrze, niech będzie że program jest ustawiony, że prowadzący są do bani, ale i Uczestnicy i Prowadzący to ludzie, którzy CZUJĄ i czytają to co o nich piszemy. Dlaczego zamiast wieszać na kimś psy czasem nie możemy się po prostu zamknąć? Czy to nasza kolejna niechlubna cecha narodowa, że sami nie spróbujemy, ale owszem jeśli chodzi o krytykowanie i narzekanie zawsze wybiegamy przed szereg? Litości.
Piszę to dzisiaj, bo obejrzałam ostatnio ciekawy film. Może nie jest to film z wyższej półki, miejscami jest nawet trochę naiwny, ale polecam go obejrzeć szczególnie tym, którzy w sieci czuję się na tyle swobodnie, że bez odrobiny pokory rzucają na prawo i lewo złośliwościami i którzy zapominają, że słowo raz wypowiedziane w sieci jest jak ziarno. Umacnia się, kiełkuje i rozrasta. Ten film przyda się również tym, którzy przenoszą do internetu większą część swojej prywatności. Publikują masę zdjęć i piszą o prawie każdym momencie swojego życia.
Cyberbully (polski tytuł to Cyber-prześladowca) to historia 17-letniej Taylor Hillridge, która w prezencie urodzinowym dostaje od swojej mamy wymarzony komputer. Taylor jest tak zachwycona, że rzuca się w wir Internetu i (nie)korzyści z niego płynących. Zakłada sobie konto na serwisie społecznościowym (nie jest to Facebook) i niestety staje się ofiarą cyberprzemocy. Proces jaki zachodzi w głowie Dziewczyny jest dla niej naprawdę okrutny. Zupełnie nie radzi sobie z falą i siłą całego zdarzenia. Zaczyna bać się kontaktów ze swoimi szkolnymi znajomymi, a finalnie postanawia odebrać sobie życie. Nie będę zdradzać Wam zakończenia. Film dostępny jest na kanale Youtube.