"Prime Time" było jedną z najbardziej oczekiwanych polskich premier Netflixa. Rodzimy film budził zainteresowanie przede wszystkim z dwóch powodów: debiutu w styczniu na prestiżowym festiwalu Sundance oraz Bartosza Bieleni w roli głównej, obiecującego młodego aktora znanego z nominowanego do Oscara "Bożego Ciała" Jana Komasy. Co poszło nie tak? Niemal wszystko.
Jestem psycholożką, a obecnie również studentką kulturoznawstwa. Pisanie towarzyszyło mi od zawsze w różnych formach, ale dopiero kilka lat temu podjęłam decyzję, by związać się z nim zawodowo. Zajmowałam się copywritingiem, ale największą frajdę zawsze sprawiało mi pisanie o kulturze. Interesuje się głównie literaturą i kinem we wszystkich ich odmianach – nie lubię podziału na niskie i wysokie, tylko na dobre i złe. Mój gust obejmuje zarówno Bergmana, jak i kiczowate filmy klasy B. Po godzinach piszę artykuły naukowe o horrorach, które czasem nawet ktoś czyta.
Napisz do mnie:
maja.mikolajczyk@natemat.pl
"Prime Time" to film Jakuba Piątka, który debiutował na największym festiwalu filmów niezależnych Sundance.
W roli głównej wystąpił Bartosz Bielenia ("Boże ciało"), a towarzyszyli mu Magdalena Popławska ("Osiecka") oraz Andrzej Kłak ("Jak zostałem gangsterem").
"Prime Time" jest dostępny od 14 kwietnia na Netflix.
"Prime Time": dramatu nie ma, thrillera też nie
W akcję filmu zostajemy wrzuceni natychmiastowo. Jest Sylwester 1999 roku, nowe millenium nie tylko depcze po piętach, ale czuć już jego oddech na plecach. W telewizji trwa właśnie transmisja gry typu loteria, gdy do studia wdziera się uzbrojony młody człowiek. Żąda czasu antenowego i emisji – chce przekazać coś ważnego swoim rodakom.
Thrillerów opartych na podobnym schemacie było wiele, jednak to nie brak oryginalności jest moim zarzutem do "Prime Time". Napięcie w podobnych filmach utrzymuje się z reguły za pomocą emocjonujących dialogów negocjatorów z porywaczem, a przede wszystkim niepewności losu zakładników.
Problem jednak w tym, że w filmie suspensu… brak. Grany przez Bartosza Bielenię Sebastian jest postacią tak niepewną i rozbitą emocjonalnie już na pierwszy rzut oka, że zamiast się go bać, odczuwamy wobec niego jedynie litość.
Trudno też wczuć się w sytuację przetrzymywanych przez niego osób, w które wcielili się Magdalena Popławska ("Osiecka", "Atak Paniki") oraz Andrzej Kłak ("Jak zostałem gangsterem", "Artyści"). Postać Bielenii trochę ich poszturchuje, wywija pistoletem na prawo i lewo, ale trudno uwierzyć, że faktycznie chce ich skrzywdzić.
Jeśli nie thriller, to może film psychologiczny albo chociaż solidny dramat? Niestety, na tym polu "Prime Time" też nie działa. Niczego nie można zarzucić Bartoszowi Bieleni – po raz kolejny pokazał swoją klasę i fantastycznie zagrał skrzywdzonego i zdesperowanego młodego człowieka.
Niestety, nawet najlepsza gra aktorska nie jest w stanie ukryć kiepsko zbudowanej postaci. Sugerowane przez twórców motywy bohatera są już tak przerobione przez popkulturę, że odbierają Sebastianowi całkowicie jakikolwiek realizm psychologiczny. Brakuje mu zniuansowania, dzięki któremu nie byłby kolejnym młodym-gniewnym odbitym na powielaczu.
Czy "Prime Time" w ogóle powinno powstać?
Realizacyjnie "Prime Time" jest średniakiem. Wszystko wykonane sprawnie i dobrze, ale szkolnie i bez polotu. Na pewno zabrakło bardziej wyrazistej ścieżki dźwiękowej, która w thrillerach zawsze pełniła jedną z bardziej kluczowych ról.
Nie przekonuje mnie użyta w filmie kolorystyka – wzbudziła moje skojarzenia z serialem "Chyłka", co zapewne nie jest przypadkiem, biorąc pod uwagę, że za produkcję odpowiada m.in. właśnie TVN. Docenić muszę scenografię, która doskonale przywołuje telewizyjną estetykę znaną z końca lat 90. i początku dwutysięcznych.
Nie wypada myślę przemilczeć kontrowersji związanych z samym powstaniem filmu. Adrian M. to mężczyzna, który we wrześniu 2003 roku wtargnął do bloku "F" TVP i zażądał wpuszczenia na wizję. Mężczyzna napisał otwarty list, oskarżający twórców o wykorzystanie tej sprawy bez jego zgody.
Twórca "Prime Time" Jakub Piątek miał poprosić Adriana M. o współpracę, jednak ten odmówił oraz zaznaczył, że nie chce, by jego historia została przeniesiona na ekran. Podkreślił także, że wielokrotnie odmawiał innym reżyserom, w tym nawet Andrzejowi Wajdzie.
Piątek miał jednak zignorować prośbę mężczyzny i zrealizował film, mieszając, zdaniem Adriana na jego niekorzyść, fikcję z rzeczywistością. W tym kontekście "Prime Time" jako cały projekt budzi więc pytania natury moralnej. Oświadczenie bohatera zdarzeń z 2003 roku można przeczytać tutaj.
Jeśli nie widzieliście jeszcze filmu, w świetle opisanych wyżej doniesień możecie jeszcze to rozważyć – w moim przypadku mleko już się rozlało, chociaż parafrazując Czesława Niemena (albo cytując słynną wypowiedź uczestniczki "Top Model") chciałabym cofnąć czas. I to nie tylko ze względu na wątpliwą etykę zawodową twórców.
Dawno nie miałam poczucia, że całkowicie straciłam czas oglądając jakąś produkcję. Zawsze staram się znaleźć w filmie jakieś dobre strony, ale w przypadku "Prime Time" przychodzi mi to z wyjątkowym trudem.
Widzom został dostarczony tytuł, który jest zawieszony w rozkroku pomiędzy thrillerem a kinem psychologicznym, ale rezultatem niestety nie jest film łączący te dwa gatunki, co genialnie robił chociażby Roman Polański.
Dobre thrillery psychologiczne stawiają zarówno na utrzymywanie napięcia, jak i na rozbudowanie warstwy psychologicznej bohatera, a w filmie Piątka te dwa składniki potraktowano brutalnie po macoszemu.
"Prime Time" nie broni się też w kontekście żadnych interpretacji. Niektórzy komentatorzy widzą postać Sebastiana jako metaforę niepokoju towarzyszącego przełomowi tysiącleci. Moment historyczny bez wątpienia jest ważny dla fabuły, jednak ten wątek to za mało, by uzasadnić wszystkie inne jej niedociągnięcia.
Nie przekonuje mnie również odczytywanie "Prime Time" jako krytyki produkcji telewizyjnej. Po pierwsze, nic w tym odkrywczego, a w czasach, gdy sporo osób zapomina w ogóle o tradycyjnym zastosowaniu telewizora zwyczajnie przebrzmiałe. Po drugie, przerobione i to dużo lepiej: chociażby w "Urodzonych mordercach" Olivera Stone'a czy bardziej współczesnym "Wolnym Strzelcu" Dana Gilroya.
Wychodzę z założenia, że kino powinno dostarczać czegoś widzom – emocji, rozrywki, doznań estetycznych, refleksji czy nowej perspektywy. Żadnej z tych rzeczy nie znalazłam w nowym filmie z Bielenią. Od "Prime Time" nie dostajemy zupełnie nic.