naTemat extra

Przylądek Zła

“Panie, a dał by się pan tak bić i wiązać łańcuchem? Jak jakieś zwierzę?”
Annowo. Kujawsko-pomorskie. Droga prowadzi przez wieś, aż pod las. Dosłownie kilkanaście domów rozrzuconych na dystansie paru kilometrów. Oficjalnie mieszka tam nieco ponad stu mieszkańców. Ale ostatnio przyjeżdża więcej osób z Bydgoszczy. Kupują ziemię, stawiają letniskowe działki. Dziś Annowo podzieliło się na “starych” i “nowych” mieszkańców. Rozdzieleni są drogą. O wiosce dowiedziała się cała Polska, kiedy odkryto, że Wojciech H. gospodarz spod lasu zmuszał ludzi do pracy.
To delikatne określenie, bo w rzeczywistości dwójka bezdomnych mężczyzn była dręczona miesiącami. Bici ręką, młotkiem, pałką. Lżeni, kopani, znowu bici. Pod koniec dnia dostawiali cienką zupę i samogon. Nie pozwalano im korzystać z łazienki. Podjeżdżamy pod gospodarstwo. “Teren prywatny. Wstęp wzbroniony”– tablica nie zachęca do dalszego kontaktu. Przed domem BMW. Stare, ale wciąż mogące uchodzić za luksusowe. Nikt nie otwiera.
Kilka miesięcy temu, tuż po zmierzchu, pod gospodarstwo Wojciecha H. podjechała grupa zamaskowanych funkcjonariuszy CBŚ. Wpadli uzbrojeni po zęby, rzucili gospodarzem o ziemię. Zakuli w kajdanki jego i syna. Odkryto wtedy mroczną piwniczkę, gdzie przetrzymywano ludzi. I rewolwer.
Jak to możliwe, że dręczeni miesiącami niewolnicy nie zwrócili niczyjej uwagi? Chcemy o to zapytać mieszkańców. Jedziemy przez wieś w poszukiwaniu rozmówców. Mamy wrażenie, że wieść o obcych we wsi już się rozeszła. Zza firanki widać zarys postaci. Patrzą na nas, ale nie wychodzą. W Annowie nie lubi się dziennikarzy. Pod lasem mijamy teren otoczony drutem kolczastym.
Ta specyficzna moda ogradzania gospodarstw jest tutaj wyjątkowo popularna. Człowiek podglądający nas zza firany w końcu decyduje się z nami porozmawiać. Pytamy o wydarzenia w gospodarstwie H. Chcę wiedzieć, dlaczego nikogo nie obchodziły makabryczne zdarzenia. Gospodarz mruży oczy, jak tylko słyszy, po co przyjechałem. Z trudem tłumi złość. 
– Widziałem, jak te parobasy biegały za nim. A on on krzyczał jak na psy. Przez tych baranów wioska ma teraz taką opinię, jaką ma. A czyja to wina? Panie, a dałby się pan tak bić i związywać łańcuchem, jak psa jakiegoś? Wstyd! A H.? Nic nie wiem o tym człowieku. Przyjechał tutaj z Bydgoszczy wiele lat temu. Kupili ziemię pod lasem. W prasie pisali, że to gospodarz. Ale ku*wa, jaki gospodarz ma kilka kur i parę arów ziemi? Śmieszne.
Mężczyzna jest zły, ale pomóc chce. Mówi, że trzeba iść pod sklep. Tam na pewno znajdziemy “chętnych do wywiadu”. A jak kupimy piwo, to nawet powiedzą, gdzie jest jeden z niewolników. Po akcji policji jeden z mężczyzn uciekł, nie wiadomo gdzie. Drugi próbował popełnić samobójstwo, wbijając sobie w szyję ostrze noża. Wieść niesie, że takich parobków w okolicy było więcej.
Jesteśmy pod mięsnym. To centrum towarzyskie Annowa. Sprzedawczyni okazuje się być rozmowna. Ale z kolejnym zdaniem utwierdzam się w przekonaniu: bagatelizują koszmar, który rozgrywał się tu miesiącami, mieszkańcy odsuwają podejrzenia o współodpowiedzialność w dramacie.
– Mam czterech synów. Jedenastu wnuków, nie chciałabym zrobić obciachu. Co chcecie wiedzieć? Wioska jak każda inna. Mamy parafię, pikniki kaszankowe, w których uczestniczy cała wieś. Jest integracja. Kto chce, to przychodzi. Spotykamy się w kościele, na zebraniach czy zabawie. Oni akurat nie przychodzili. Proszę pana, u nas to nawet lekarze już mieszkają.
Jest takie osiedla “Pod Aniołem”. To prominenci Bydgoszczy się tam pobudowali. W okolicy są dwa jeziora, to i turyści się często u mnie pojawiają. A oni? Normalni. H. kupował u mnie mięso, chociaż częściej to syna widziałam. Sprzedawał wieńce pod cmentarzem w Bydgoszczy. Wesoły człowiek, czasami nawet podśpiewywał sobie, jak do niego przychodziliśmy. Syn trochę bardziej nerwowy, raz nawet rzucił się z pięściami na kogoś. Oboje teraz siedzą w areszcie. A gospodarstwa pilnuje synowa. Tylko czasem ją tutaj widuję.
Od sąsiadki – sklepowej, dowiaduję się, że to babcia przyprowadziła swojego wnuka do H. Była stałą klientką. Kupowała wiązanki cmentarne, czasami także jaja czy kurę na rosół. I miała dosyć wnuka darmozjada. Nie szukał pracy, lgnął za to do bydgoskich pijaczków. Złościły ją plotki, że wnuk ma “nierówno pod sufitem”. Pomyślała: popracuje fizycznie, to przestanie się zajmować głupotami...
Łabiszyn to gmina, do której administracyjnie podlega Annowo. Wszyscy, z którymi rozmawiam, znają historię niewolników z gospodarstwa. Ale nie chcą, żeby miasteczko kojarzyło się z “tą patologią”. – Na wsi takie sytuacje się zdarzają. Słyszałam, że nie tylko w Annowie, gospodarze biorą sobie niewolników do pracy – mówi nam sprzedawczyni z lumpeksu, nad którym dumnie wisi szyld “Restauracja królewska”, pozostałość po lepszych czasach.
Według ostatnich informacji, które uzyskaliśmy w prokuraturze, przeciwko H. nadal toczy się postępowanie. Grozi mu 15 lat więzienia. Jak wynika ze słów mieszkańców Annowa, syn H. odgrażał się, że będzie bronił się przeciwko pomówieniom. Lokalny proboszcz porozmawiał, ale prosił o nie cytowanie jego słów w tekście bez zgody kurii. Rozmawiać nie chciał też sołtys. 45-letni były niewolnik rolny, Waldemar K. nadal się leczy w szpitalu psychiatrycznym w Bydgoszczy. Drugi przepadł bez śladu.
“Pies to pies, a na sąsiada nie będę donosił”
Czterdzieści kilometrów od Annowa leży Dobrcz. Miasteczko schludne,lecz niczym się nie wyróżniające. To tutaj w lutym odkryto pseudohodowlę 170 psów, które małżeństwo z Bydgoszczy trzymało w pomieszczeniach pod domem.Kiedy zaalarmowana przez Pogotowie dla Zwierząt policja wkroczyła na posesję, widok udręczonych, trzymanych w klatkach, niedożywionych zwierzaków trudno będzie im zapomnieć.
Dom małżeństwa,które prowadziło hodowle w ramach Stowarzyszenia “Pies Przyjaciel” położone jest zaraz za centrum miasteczka. Chociaż niemal każdy potrafi go wskazać, trafić jest trudno. Dom, choć leżący na zakręcie drogi wyjazdowej, porośnięty jest wysokimi tujami. Właściciele zrobili z domu swego rodzaju twierdzę, aby nikt nie mógł się dowiedzieć, co się dzieje za wysokim ogrodzeniem.
A tam było piekło na ziemi. Podczas interwencji odkryto sterty odchodów, na posesji leżały także martwe zwierzęta. Inne w stuporze, ledwo żywe ściśnięte były w klatkach. Można się domyśleć, jaki potężny smród musiał się rozchodzić po okolicy. A dom jest częścią luksusowego osiedla. Stoi w szeregu innych schludnych posesji z perfekcyjnie przystrzyżonymi trawnikami. U sąsiadów zauważam oczko wodne i porozrzucane na trawniku zabawki.
Sąsiedzi, hodowców-sadystów witają nas z nieskrywaną wrogością. “Pies to pies. A człowiek to człowiek. Nie będę przecież donosił na sąsiada” – słyszę od mocno zbudowanego człowieka zza płotu. O hodowli nic nie słyszał i nie będzie nic komentował. Widok aparatu jeszcze bardziej wyprowadza go z równowagi. Dom naprzeciwko. Wita nas lekko zmieszany mężczyzna około trzydziestki. Znowu mam wrażenie, że informacja o “węszących” dziennikarzach dotarła tu niemal równo z nami.
– Mieszkam tutaj dopiero od roku i prawie nikogo nie znam. O hodowli psów nie słyszałem. Ale rzeczywiście, było tutaj dosyć głośno, kiedy policjanci rozpoczęli akcję – mówi nam sąsiad, którego okna wychodzą wprost na dom małżeństwa przetrzymującego zwierzęta.
– Widziałem, że dom ogrodzony jest szczelnie tujami, ale przecież każdy może sobie robić z domem co chce. Pierwszy sygnał, że tam się coś dziwnego dzieje miałem w lipcu. Postanowiłem zainteresować związek kynologiczny. Nie było co prawda słychać ani psów, ani nadmiernego szczekania. Ale z terenu trochę śmierdziało. Według prawa nie ma jednak obowiązku rejestrowania zwierząt. Chyba że chodzi o rasy groźnych psów. Przestrzegają tego: jak sam się nie zarejestruje, to go sąsiad zgłosi... – mówi Krzysztof Szala wójt Dobrcza.
O likwidacji hodowli wójt dowiedział się z mediów. Nawet miał pretensję, że go nikt nie powiadomił o całej operacji. Bo on tutaj musi wiedzieć o wszystkim. Jest przecież wójtem od wielu lat. Ale małżeństwa zza domu z tujami akurat nie znał. Przyjechali z Bydgoszczy siedem lat temu. Podobno uciekli, kiedy ludzie zaczęli się interesować ich biznesem związanym z hodowlą.
– Widziałem to miejsce, trudno uwierzyć, ale tam stworzyli psom jeszcze większe piekło niż w Dobrczu – mówi w rozmowie z naTemat Grzegorz Bielawski z Pogotowia dla Zwierząt, który brał udział w likwidacji hodowli. – Ja bym ich za to nie wsadzał do więzienia, bo to nic nie pomoże. Najlepsza kara to udostępnienie ich danych – dodaje.
– Gminy unikali, nie podejmowali listów urzędowych, nie wpuszczali nikogo na posesję. Proszę pana, tam nie szło wejść. Nawet tych psów nie sprzedawali okolicznym mieszkańcom. Jak ktoś dzwonił na przykład z Ciecierca, że chce kupić od nich psa, natychmiast się okazało, że sprawa nie jest aktualna. Nikt z okolicy nie widział żadnego psa z tej hodowli – opisuje nam wójt.
Małżeństwo do dzisiaj siedzi w areszcie. Za znęcanie się z wyjątkowym okrucieństwem grożą im trzy lata więzienia. Zabezpieczono także ich dom w Bydgoszczy, gdzie także przetrzymywali psy i koty. To pierwszy w Polsce przypadek, gdzie zastosowano tymczasowe aresztowanie wobec osób znęcających się nad zwierzętami. Psy obecnie czekają w kilku ośrodkach adopcyjnych w regionie. Niemal codziennie dostają wiadomości z pytaniami o możliwość adopcji uratowanych psów i kotów.
62-letni gospodarz z Annowa stanie przed sądem po raz drugi. Już raz skazany był za znęcanie się nad swoimi pracownikami. Trzy lata temu, sąd wymierzył karę 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata. Podobne zarzuty usłyszał wtedy także syn 62-letniego dzisiaj mieszkańca Annowa. Również wtedy nikt z sąsiadów nie reagował...

Oskar Maya
Maciej Stanik





Autorzy artykułu: