Każdego dnia pobytu w Szwajcarii w mojej głowie pojawiał się nowy pomysł na wstęp do tego tekstu. Za każdym razem inny, ciekawszy (w teorii), bo ilość zaskoczeń, wrażeń i zachwytów, które czekały na mnie na miejscu, przeszła moje najśmielsze oczekiwania.
Tak poznałem Szwajcarię, naszego europejskiego koleżkę, o którym niby wszyscy słyszeli, ale tak naprawdę mało kto wie, co tam się właściwie kryje. I teraz wszystko to, co zobaczyłem, chcę wam pokazać, bo spodziewałem się wiele, ale nie aż tak wiele. Jeśli jeszcze nie macie planów na wakacje, to właśnie je dostajecie, bo po tych kilku dniach na miejscu będę polecał ten kraj każdemu.
Nabraliście już apetytu? No to na start szklanka zimnej wody, bo przez pierwsze kilka kilometrów za szwajcarską granicą czujesz się jak w... prestiżowej restauracji, do której w sumie za bardzo nie pasujesz. Tak wielką stereotypową (choć często nieprzypadkowo) renomę ma ten kraj. Żeby było jeszcze ciekawiej, przed wyjazdem wszyscy ostrzegali mnie przed zbyt szybką jazdą. Każdy kraj definiuje ją jednak na swój sposób. Na przykład w Szwajcarii tolerancja wynosi jedynie 3km/h ponad limit. I jeśli łudzisz się, że jadąc na 50-tce, 54km/h ci odpuszczą, grubo się mylisz. Przekonała się o tym kiedyś znajoma, która dostała właśnie taki mandat.
Gęsto rozsiane fotoradary łapią wszystko, co wpadnie w ich sidła. Nie sądziłem, że to powiem, ale my w Polsce to z fotoradarami mamy luksus. Raz, że są widoczne z daleka. Dwa, że przed każdym jest znak. Tam nie ma o tym mowy. Szare skrzynki poupychane tak, że trudno jest zauważyć. Nie zdziwiłbym się, gdyby chowali je w skrzynkach na listy czy dziuplach na drzewie. Sama jazda była jednym z wyjątkowo ciekawych doświadczeń i pokazała mi, jak szybko można zmienić perspektywę kierowcy. Ale o tym więcej za chwilę.
Do Szwajcarii trafiłem... przez przypadek. Pojechałem tam
nowym Audi Q5, by sprawdzić, jak jeździ najpopularniejszy samochód tego producenta. A jak się o tym przekonać, jeśli nie na własnej skórze. W taki oto sposób wspólnie przejechaliśmy parę tysięcy kilometrów. Całość spina wdzięczna klamra
pt. Grand Tour.
To świetny pomysł Szwajcarów (zróbmy coś takiego w Polsce!), którzy postanowili stworzyć turystyczny, autorski szlak drogowy dla wszystkich, którzy chcieliby bliżej poznać ich kraj. Bez żadnej ściemy, same najlepsze kawałki z pominięciem nudnych autostrad. 1600 km, których przejechanie zajmie ok. 2 tygodni.
My zrobiliśmy mniej więcej 1/3 programu w 5 dni, więc jeśli nie macie aż tyle czasu (i pieniędzy) jest to doskonały przepis na start swojego romansu ze Szwajcarią. Na mapce poniżej zaznaczyłem orientacyjną trasę, którą przejechaliśmy.
Zapakowaliśmy się w dwie Q5-tki i ruszyliśmy w trasę. Zależnie od odcinka, po dwie, trzy, albo cztery osoby w aucie. Nie miało to w sumie żadnego znaczenia dla komfortu podróży, bo miejsca zawsze było wystarczająco. Dużo ciaśniej było w „bagaju”, jak niektórzy wdzięcznie nazywają bagażnik, ale to dlatego, że tam z sukcesem zapakowaliśmy masę walizek, kartonów i plecaków. Spokojnie spakuje się tam cała rodzina na wakacje.
Niezależnie,
gdzie na zachód Europy jadę, zawsze mam to samo wrażenie. Polskie drogi ekspresowe i autostradowe wcale nie odstają już standardem od tego, co serwują sąsiedzi. Przemknęliśmy kilkusetkilometrowy polski odcinek i wpadliśmy do Niemiec. Tam chyba w sezonie wakacyjnym postanowili rozkopać 1/3 autostrad, bo nigdzie indziej nie straciliśmy tyle czasu w korkach. Niektóre zwężenia były tak karkołomne, że z tirami jadącymi równolegle osobówki mijały się dosłownie na żyletki i słowo honoru.
Po jednej nocy w Norymberdze (zaskakujące nocne życie na ulicach miasta) ruszyliśmy już do głównego celu. Jeśli wolicie pokonać trasę na jeden raz, też jest to możliwe – tak zrobiliśmy w drodze powrotnej. Na tym ponad 1000-kilometrowym odcinku spalanie, nie tak wcale ekonomicznej jazdy (prędkości autostradowe), było miłym zaskoczeniem. Około 8 litrów na 100km/h w 2-litrowym dieslu o mocy 190 koni mechanicznych. Mocniejszy benzyniak (252KM) spalił o litr więcej. Po przekroczeniu granicy wartości te uległy jednak znaczącej zmianie. Szwajcarski styl jazdy sprawił, że magicznie oszczędziliśmy jeszcze po 1-1,5l na każde 100km.
Tuż po przekroczeniu granicy już czekał nas pierwszy szwajcarski paradoks. Tamtejsza winieta w tym tak przecież drogim kraju to w porównaniu do cen za przejazdy polskimi autostradami śmieszna kwota. 40 franków, czyli przy dzisiejszym kursie ok. 155 zł, za winietę na cały rok! W Polsce 50 zł płacimy za przejazd A2 z Warszawy do Poznania!
Wspomniane wcześniej mandaty i niska tolerancja na piratów drogowych sprawiły, że my – polscy kierowcy – na początku czuliśmy się naprawdę nieswojo. Nie chodzi o to, że chce się celowo przekraczać prędkość, ale bardzo często robi się to po prostu nieświadomie. Nawet o te kilka kilometrów na godzinę za dużo. Ostatecznie sprowadzało się to do kilku wartości: 50/60/90/100/120, choć te ostatnie dotyczyły jedynie ekspresówek i autostrad, którymi rzadko jeździliśmy.
Było trochę jak w kolarskim peletonie, gdy w pewnym momencie stracisz dystans do samochodu przed sobą, praktycznie nie masz szans go odrobić: ciągle ciśniesz z monotonną, stałą prędkością, ale z drugiej strony bez presji, że co chwilę ktoś podjeżdża, trąbi, mruga światłami. Wszyscy jak jeden mąż karnie jadą zgodnie z przepisami.
Gdy już się do tego przyzwyczaiłem, doszło do komicznej dla mnie sytuacji. Po kilku dniach wpadliśmy na autostradę i nie mogłem uwierzyć, że można jechać 120km/h. Rozglądałem się za znakami, czy aby na pewno, a jadąc ponad setkę nagle czułeś się jak... demon prędkości. Prawdą jest jednak, że tam nie chcesz jeździć szybko: suniesz przez kraj i podziwiasz, pilnując się, by nie spaść ze skarpy w górach.
Do tego typu jazdy naprawdę można się przyzwyczaić. Tego rodzaju ograniczenia sprawiły także, że pierwszy raz w życiu skorzystałem z systemu automatycznego ograniczenia prędkości. To jeden z systemów, który ułatwia życie kierowcy w nowym Audi Q5. Do tej pory zawsze zastanawiałem się, na cholerę komu taka opcja, a tu proszę. Jest, działa, ułatwia i ratuje portfel.
Dzięki niej samochód nie pojedzie wyżej niż np. ustawione 80km/h, nawet jeśli bez wciskania gazu rozpędza się z górki (a tak też przecież łatwo przekroczyć prędkość). Jeśli nagle potrzebujemy przyspieszyć, trzeba depnąć gaz do końca, wtedy auto ignoruje ograniczenie, a następnie wraca do poprzedniego stanu.
Wiedziałem, że Szwajcaria to różnorodny kraj. Że taki geograficzno-językowo-kulturalno-architekturalna mieszanka paru państw. Jadąc tam tak naprawdę odwiedzasz cztery kraje: Szwajcarię, Niemcy, Włochy, Francję. A jak dobrze pójdzie, to zahaczysz i o maleńki, bo zaledwie 40-tysięczny Liechtenstein, który wygląda jak zwykłe szwajcarskie miasteczko z tą różnicą, że jest oddzielnym państwem (choć sporo spraw załatwia za nich Szwajcaria). Rodzina książęca zgodnie z tradycją raz na jakiś czas zaprasza... całe państwo na symbolicznego drinka.
Szwajcarzy mówią w kilku językach i po tych kilku dniach wiem, że karkołomnym zdaniem byłoby wskazanie tego, który jest podstawowy. Bo tu odpowiedź będzie... „to zależy”. Głownie od tego, w którym z 26 kantonów chcesz pogadać. W jednym będzie to niemiecki, w innym niemiecki z jakimś dialektem, w kolejnym z jeszcze innym. Gdy jeden z kelnerów zagadał do nas po „swojemu” niemiecku, ledwo zrozumiałem, że to ten język! W innym będzie to włoski, a w jeszcze innym francuski.
Na szczęście praktycznie wszyscy mówią także doskonale po angielsku. Dzieci zaczynają edukację od języka właściwego dla swojego kantonu, a następnie dobierają sobie kolejne poza standardowym angielskim. Czasami dochodzi do sytuacji, gdy paru Szwajcarów rozmawia ze sobą, każdy mówi w innym języku, ale wszyscy się rozumieją. Niesamowite, choć bardzo łatwo wyobrażam sobie sytuację, że jeden obywatel tego samego kraju nie może dogadać się z drugim. Skoro już jesteśmy przy ciekawostkach. Wiecie, że w niektórych kantonach nadal głosują przez aklamację zbierając się tłumnie w centrum?
Starałem sobie wyobrazić, jak wygląda stereotypowy Szwajcar, ale nie byłem w stanie. Jest tak różnorodnie, że ciężko znaleźć jakiś powszechny kanon. Nasza przewodniczka zwróciła nam natomiast uwagę, że wszyscy są... szczupli. I fakt, nie rzucały się tam w oczy otyłe osoby. Zwróciłem jednak uwagę na to, że jest tam strasznie dużo starszych ludzi. Zwłaszcza poza największymi miastami, gdzie głównie byliśmy. Bogaci, bo bogaci, ale głównie starsi Szwajcarzy.
Pierwszy stop mieliśmy w St. Gallen, tej „niemieckiej” części Szwajcarii, skąd możecie udać się na szybką wycieczkę do fabryki czekolady Maestrani w miejscowości Flawil. Gratka dla najmłodszych, ale starsi też nie będą rozczarowani. Można się poczuć jak w filmowej krainie czekolady Willy’ego Wonki. Zwłaszcza, pociągając nosem, a następnie próbując jej wszystkich możliwych odmian. A na koniec możecie stworzyć nawet swoja autorską tabliczkę. Po godzinie tam miałem dość słodyczy na najbliższe kilka dni.
I choć urokliwymi miasteczkami można się zachwycać, prawdziwa szwajcarska zabawa zaczęła się dla nas wtedy, gdy z nich wyjeżdżaliśmy. Niezliczone przełęcze, do których prowadzą nas kręte górskie drogi to coś, co warto zobaczyć przynajmniej raz w życiu. I dla widoków, i dlatego, by uświadomić sobie potęgę natury (i człowieka, który doprowadził tam ten fragment cywilizacji).
Monstrualne góry z lejącymi się z nich wodospadami i zalegającym gdzieniegdzie śniegiem. Wzgórza z trawą wyglądającą jak narzucony zielony dywan, lasy ciągnące się po horyzont. Górskie jeziora z kolorem wody, którego nie da się podrobić. A jak mieliście szczęście, to gdzieś w tle przejechał znany z pocztówek czerwony pociąg. Co chwilę widać też pasące się krowy rodem z reklamy czekolady. Bajka, po prostu bajka. Szczęka opadała mi za każdym zakrętem.
Skoro już przy zakrętach jesteśmy. Audi Q5 mimo swoich słusznych rozmiarów dzielnie i lekko pokonywało każdy z nich. A krętymi serpentynami co chwilę się wspinaliśmy i zjeżdżaliśmy: góra, dół, góra, dół, lewo, prawo, lewo prawo. Tutaj duży plus dla Audi Virtual Cockpit, który poza tym, że wyświetla wszystkie informacje, których potrzebuje kierowca, ma możliwość działania w dwóch trybach. Nazwijmy je zwykły i powiększony.
Ten drugi pozwalał rozciągnąć mapę na cały ekran tuż za kierownicą, pomniejszając zegary. Te były jednak niepotrzebne, bo bieżąca informacje dotyczące prędkości wyświetlają się także na przedniej szybie. W ten sposób mamy dokładny ogląd trasy i wiemy, kiedy i jakiego zakrętu się spodziewać – duże ułatwienie przy takiej trasie.
Skoro już jesteśmy przy samochodach, to zupełnie oddzielny tekst można by stworzyć o pojazdach, które pojawiają się w tamtejszych górach. Piszę pojazdach, bo mowa nie tylko o motocyklach i autach, ale także wymyślnych trójkołowcach. Są tam i drogie Lamborghini czy Ferrari, i równie drogie klasyki sprzed kilkudziesięciu lat.
Na trasie Grand Tour, która dodatkowo jest oznaczona specjalnymi znakami (bardzo pomocne, zwłaszcza przy wątpliwych skrzyżowaniach) leżą różne przełęcze. Fluelapass, Berninapass, S.Bernardino, S.Gotthardo, Furkapass, Grimsellpass. Będąc w Szwajcarii śmiało możecie wklepywać je w GPS. Wszystkie pomiędzy 2000 a 2500 mnpm. Na mnie z kilku względów największe wrażenie zrobiła Furkapass.
Wyjątkowo kręty i malowniczy dojazd. Z góry rozpościera się obłędny widok nie tylko na góry, ale i ciągnącą się w nieskończoność drogową serpentynę. Do tego na górze istnieje możliwość zobaczenia i „zwiedzenia” mozolnie roztapiającego się lodowca Rodanu. Gdy się do niego zbliża czuć wyraźne ochłodzenie, a po wejściu do wydrążonego korytarza, gdzie lekko kapie nam woda na głowę, możemy dmuchać parą z ust.
Jeśli miałbym wybrać największe zaskoczenie to byłby nim region Ticino. Włoski kanton Szwajcarii jest tak włoski jak tylko można sobie wyobrazić. Jeśli kiedykolwiek byliście we Włoszech, tam poczujecie się dokładnie tak samo. Budynki, architektura, klimat, język, jedzenie, restauracje – absolutnie wszystko.
W głowie nawet mentalnie przestawiasz się na to, że jesteś we Włoszech. Gdy uświadomisz sobie, że to ciągle Szwajcaria, na twarzy pojawia się grymas zdziwienia „ale jak to”. W Locarno, gdzie się zatrzymaliśmy, polecam skorzystać z wjazdu kolejką na górę z – tu bez zaskoczenia – kolejnym przepięknym widokiem z metalowej platformy, która sama w sobie robi wrażenie.
Jeśli jednak w Szwajcarii chcecie poczuć się jak w Szwajcarii, polecam np. alpejskie miasteczko S.Moritz, gdzie oczami wyobraźni wręcz widzi się, co dzieje się tam na ulicach w sezonie zimowym. To także tam jedna z hinduskich rodzin zorganizowała wesele na – bagatela – 750 osób.
Aż boję się pomyśleć, jaki był jego koszt, skoro odbywało się na ulicy tak drogich sklepów, że na witrynach nie podaje się nawet cen poszczególnych rzeczy. Pewnym zaskoczeniem było też Davos, które z bliska wcale nie wygląda na światowe centrum ekonomii, a to przecież tam odbywa się legendarne Forum. Natomiast strasznie tam śmierdzi. Pieniądzem.
Sam nie wiem, która ciekawostka ze Szwajcarii jest moją ulubioną. Czy ta, że jedno ze sztucznych jezior utworzono na dawnym miasteczku i czasami wystaje z niego kawałek dawnej wieży kościoła, czy to, że Tolkien inspirował się tymi krajobrazami przy pisaniu „Władcy Pierścieni”. A może to, że jeden ze Szwajcarów, który miał swój prywatny wodospad, zainspirował się biznesem na Niagarze i przez 7 lat własnoręcznie kuł skały, żeby stworzyć mini szlak turystyczny.
Do dziś biznes prowadzą jego potomkowie, a na szlak wchodzi się jak w Narni, przez szafę (on sam żoną jest pochowany w lesie obok). A może ta wielka tarcza, którą to m.in. przez 20 lat drążono 60-kilometrowy tunel w górach? Albo miejsce na przełęczy Furkapass, gdzie kręcono legendarną scenę pościgu Jamesa Bonda w filmie „Goldfinger” z Seanem Connerym?
Wiem natomiast, że Szwajcaria kupiła mnie całkowicie. Jeśli nie macie za wiele czasu, a chcecie niejako odwiedzić kilka krajów jednocześnie, jedźcie tam. Rozczaruje was tylko jedna rzecz: ceny. Gdy czasu na urlop znajdziecie więcej, a brak wam jeszcze pomysłu, również walcie tam w ciemno. Najlepiej samochodem lub motocyklem. Tysiące ludzi, których mijaliśmy na trasie, nie mogą się mylić. A żeby było jeszcze lepiej, mimo tych tysięcy, wcale nie czuć tam tłoku.