Duet Disneya z Pixarem rzadko kiedy należy do nieudanych i podobnie rzadko da się skrytykować którykolwiek z jego filmów, gdyż – dziwnym trafem – zawsze trzymają one poziom. Problem animacji "Luca" polega jednak na tym, że jawi się ona jako produkcja klasy B, która może dać widzom poczucie niedosytu. Wszelkie niedociągnięcia odchodzą jednak w niepamięć wraz z zakończeniem filmu, które chwyta za serce tak mocno, aż z oczu poleją się łzy wzruszenia.
"Luca" to historia tytułowego chłopca, który jest potworem morskim. Bohater wychodzi z wody, aby wraz ze swoim przyjacielem Alberto, doświadczyć życia we włoskim miasteczku.
Disney i Pixar stworzyły w swoim filmie niemałą parodię Włoch. Mimo wad, "Luca" wciąż jest dziełem ponadczasowym, który można interpretować na sto różnych sposobów. Jednym z nich jest nawiązanie do ludzi ze środowiska LGBTQ+
Mając na uwadze wszelkie dotychczasowe dzieła Disneya i Pixara, spodziewałam się, że "Luca" będzie równie wciągający co inne produkcje wytwórni. Nie zrozumcie mnie źle, sama fabuła bajki jest do bólu rozczulająca i niesie ze sobą istotne – jak na owe czasy przystało -– przesłanie. Niestety, gdyby historia w filmie została poprowadzona nieco dynamiczniej, być może nie spędziłabym połowy seansu na ciągłym ziewaniu.
Luca jest młodziutkim potworem morskim, który żyje pod powierzchnią wody nieopodal miasteczka rybackiego Portorosso. Chłopiec wiedzie życie według tych dwóch zasad: codziennie ma zajmować się wyprowadzaniem podwodnych owiec na hale, i pod żadnym pozorem nie wystawiać głowy ponad taflę wody.
Nie od dziś wiadomo, że to, co zakazane, często kusi najbardziej. Luca wraz z kolegą Alberto, który wychodzenie na powierzchnię ma już opanowane, wyruszają do miasta omamieni ideą jazdy na skuterze linii Vespa. Po wyjściu z wody chłopcy nie wyglądają już jak morskie istoty, ale jak zwykli ludzie. Dopiero pod wpływem wody z powrotem ukazuje się ich prawdziwe oblicze.
Rodzice Luki, z troski o syna i ze strachu przed tym, że nie zostanie on zaakceptowany wśród ludzi, ruszają za nim na powierzchnię.
Tacy sami jak inni
Fabułę filmu można więc odbierać na kilka różnych sposobów. Jedną z ciekawszych interpretacji, ku której sama bym się skłaniała, jest zamieszczona w "Luce" metafora sytuacji, z jaką na co dzień muszą mierzyć się ludzie ze środowiska LGBTQ+.
Rodzice głównego bohatera obawiają się, że jego tożsamość nie zostanie zrozumiana przez mieszkańców Portorosso, co pod koniec filmu (SPOILER) okazuje się być tylko połowiczną prawdą. – Niektórzy ludzie nigdy go nie zaakceptują, ale inni już tak, a on (red. Luca) wydaje się wiedzieć, jak znaleźć tych dobrych – mówi babcia chłopca.
Nawiązań potwierdzających zgodność tej alegorii jest w filmie dużo, dużo więcej. Gdy Luca poznaje młodą mieszkankę rybackiej mieściny, Alberto nie ukrywa swojej zazdrości. Na jego twarzy niejednokrotnie maluje się smutek, kiedy patrzy na którąkolwiek z interakcji między jego kolegą a rudowłosą Giulią.
Nawet jeśli ktoś nie dostrzeże wspomnianych analogii, "Lukę" i tak można nazwać nośnikiem ponadczasowych wartości, którymi są miłość, przyjaźń, wolność oraz rodzina.
Włoska parodia
Pierwszą myślą, która przyszła mi do głowy, gdy po raz pierwszy zobaczyłam na ekranie "Lukę", był "Wallace i Gromit". To był nietypowy zabieg ze strony Pixara, ale jak na mój gust sprawdził się naprawdę dobrze (tym bardziej, że sama jestem fanką "plastelinowej" animacji).
Reżyser "Luki" Enrico Casarosa sam przyznał, że inspirował się "Wallacem i Gromitem" przy tworzeniu filmu. Co więcej, zdradził również, że kadry i kolorystyka bajki miała nawiązywać do twórczości Hayao Miyazakiego, założyciela Studia Ghibli. Z pierwszym podobieństwem się zgodzę, z drugim natomiast nie do końca, a porównania do anime wydają się być wysoce naciągane.
Warstwa artystyczna dzieła Pixara pozostałaby bez skazy, gdyby nie zastosowanie sekwecji marzeń sennych, które wybijały mnie – jako widza – z klimatu opowieści. Sceny, w których Luca wyobraża sobie jazdę na skuterze, wyglądały jak kadry z produkcji animacyjnych klasy B. Były przejaskrawione i pozbawione większych szczegół, co dawało wrażenie, że scenki te były robione na ostatnią chwilę.
Do tego dochodzi niekonsekwentnie poprowadzona przez scenarzystów fabuła pełna rozwleczonych i mało istotnych wątków. Bohaterowie poboczni, w tym główny złoczyńca, niejaki Ercole Visconti, nie był ani śmieszny, ani straszny, ani tym bardziej... jakikolwiek.
Miasteczko Portorosso oraz jego ludność utrzymane były w konwencji włoskiej stereotypizacji. Przechodnie mówili na ulicy wyrwane z kontekstu słowa w stylu "mozzarella", które urozmaicone były charakterystycznymi gestami. "Luca", choć wyreżyserowany przez Włocha, wygląda tak, jak Amerykanie wyobrażają sobie Włochy.