Na początku roku 1989 Danuta Kuroń mieszkała jeszcze w Lublinie. Gdy zaczęły się obrady Okrągłego Stołu, przyjeżdżała do Warszawy w dniach posiedzeń. Relacje z obrad zdawała najpierw dla Serwisu Informacyjnego “Solidarności”, a potem wracała do Lublina i wiadomości o tym, co dzieje się w stolicy, przekazywała kolegom w solidarnościowej prasie w swoim regionie.
5 kwietnia mija 30. rocznica podpisania porozumień Okrągłego Stołu, na mocy których 4 czerwca 1989 r. doszło do pierwszych częściowo wolnych wyborów parlamentarnych. Z Danutą Kuroń rozmawiamy o wspomnieniach z tamtych dni, o garniturze jej męża, o zupie oraz o tym, ile z Jacka Kuronia zostało dziś w polityce.
Dużo trudu kosztowało to, aby zmusić Jacka Kuronia do założenia garnituru?
W garniturze było mu niewygodnie, lubił się czuć swobodnie. Ale jak musiał, to wkładał. Dlatego, gdy szedł do Okrągłego Stołu, to pierwszego dnia w obradach uczestniczył właśnie w garniturze. To Bronek Geremek od niego zażądał, żeby się tak ubrał.
Mało tego – Bronek przyjechał tu rano po niego, dopilnował osobiście, żeby Jacek ten garnitur miał i dopiero mogliśmy razem pojechać na Krakowskie Przedmieście.
Wiedziała Pani, że uczestniczy Pani w chwili historycznej?
Tak, wiedziałam, ale trzeba pamiętać, że tę chwilę poprzedzała długa droga. To nie było tak, że nagle w 89 roku “Solidarność” z obozem władzy zasiadła do rozmów. To był cały długi proces. Ja wolę mówić tylko o tym, jaka była moja droga.
A zatem – jak to się stało, że zimą i wiosną 30 lat temu znalazła się Pani przy Krakowskim Przedmieściu.
Jestem żoliborzanką, ale mam za sobą dwunastoletni epizod życia w Lublinie. To był czas studiów, opozycji demokratycznej, potem “Solidarności”, podziemnej “Solidarności” oraz “Solidarności” Rolników Indywidualnych.
Praca zespołowa
Na przemiany, które się dokonywały, patrzyłam wtedy przede wszystkim z perspektywy trzech ówczesnych województw: lubelskiego, zamojskiego i chełmskiego. Organizowałam związkowe struktury i działałam jako dziennikarka m.in. Serwisu Informacyjnego “Solidarności” (de facto podziemnej agencji prasowej, którą w swoim mieszkaniu zorganizował Jacek Kuroń - przyp. red.).
I właśnie jako dziennikarka SIS pojawiła się Pani w Warszawie na obradach Okrągłego Stołu.
Przyjeżdżałam do Warszawy prawie codziennie. Wydział Socjologii UW przy Karowej użyczył nam pomieszczenie, w którym Mogliśmy pracować. Odbierałam nagrane na magnetofon informacje o przebiegu obrad toczących się w Pałacu Namiestnikowskim, spisywałam z kasety i maszynopis przekazywałam Wojtkowi Maziarskiemu, który te informacje sukcesywnie przekazywał zachodnim radiostacjom. Kto chciał już przed południem wiedzieć, o czym mówi się przy Okrągłym Stole, włączał Radio Wolna Europa, Głos Ameryki, Radio France Internationale.
Przebić się z informacją
Późnym wieczorem, po zakończonych obradach i po konferencji prasowej, brałam wszystkie moje notatki i jechałam do Lublina, żeby przekazać zebrany materiał do związkowego biuletynu.
Czy przy Okrągłym Stole ludzie “Solidarności” mieli jakiekolwiek zaufanie do obozu władzy?
Trudno mówić o wzajemnym zaufaniu, jeśli do niedawna w więzieniach siedzieli nasi ludzie.
Naprawdę istotne było to, czy my – działaczki i działacze związkowi mamy zaufanie do Lecha Wałęsy i Komitetu Obywatelskiego. W moim regionie było tak, że im kto bardziej działał w strukturach podziemnego związku, tym mocniej wierzył jego przywódcom i doradcom. Wątpliwości mieli ci, którzy nie działali.
Nie było takiej obawy w tyle głowy, że to może być tylko na chwilę? Przecież w 1980 też rozmawiano z władzą, też podpisano porozumienie, a zakończyło się to stanem wojennym.
W 80 roku, gdy podpisane zostały porozumienia w Gdańsku, to niezależnie od tej euforii, że wygraliśmy i organizujemy związek, zdawaliśmy sobie sprawę, że stąpamy po kruchym lodzie. Nie bez powodu tamte wydarzenia sami nazywaliśmy “samoograniczającą się rewolucją”.
To się mogło źle skończyć
Świadomość, że to w każdej chwili może się źle skończyć, była bardzo silna, szczególnie po prowokacji bydgoskiej, gdy pobito Jana Rulewskiego. Pytania: “Wejdą? Nie wejdą?” powtarzane były z ust do ust. Dla mnie wtedy, muszę przyznać, stan wojenny nie był zaskoczeniem. Zaskoczyła mnie może data, ale to, że to tak się może skończyć, mnie i wielu ludzi z “Solidarności” raczej nie zdziwiło.
Natomiast pod koniec lat 80. wiedzieliśmy, że sytuacja jest już inna, niż było to na początku dekady. Że w Moskwie nie ma Breżniewa, lecz Gorbaczow. Ale na ile faktycznie ten Gorbaczow jest inny, tego jeszcze w praktyce nie sprawdzono, więc pewności nie było. W kraju stacjonowały liczne wojska radzieckie i może to się różnie skończyć.
Rozmowy z pistoletem – wprawdzie nie przyłożonym do skroni – ale wciąż widocznym gdzieś w tle.
Wałęsa cały czas podkreślał, że należy rozmawiać, tylko stawiał warunki. Władza też wiedziała, że nie ma innego wyjścia. Gospodarka była w ruinie i to w takiej, że groziła nam w zasadzie katastrofa cywilizacyjna. Równocześnie w tę ruinę popadał Związek Radziecki, bo cały ten system był niewydolny.
Gorbaczow wiedział, że musi się wydarzyć coś, co ten porządek zmieni, i Polska była w tym względzie dla niego takim laboratorium w tym bloku wschodnim, gdzie obserwował, w jakim kierunku te zmiany mogą pójść. A my nie wiedzieliśmy, jak on na to zareaguje.
Czyli w sumie władza do tych rozmów zasiadła nieco pod przymusem.
Strona opozycyjno-solidarnościowa też siadała do nich pod przymusem. Bo jak inaczej można było zmienić sytuację w Polsce?
Nie brak takich opinii, że Okrągły Stół to zdrada narodowa i że z komunistami należało się rozprawić siłowo.
Ruch bez przemocy
Siłowy scenariusz 30 lat temu w ogóle nie istniał. Trzeba pamiętać, że “Solidarność” była ruchem bez przemocy. Ta zasada nie była w związku w ogóle podważana. To było oczywiste. Nie było natomiast żadnego innego, równie zorganizowanego środowiska, które byłoby merytorycznie przygotowane na konfrontację z obozem władzy.
A "Solidarność Walcząca” Kornela Morawieckiego?
“Solidarność Walcząca” była przede wszystkim grupą protestu, a sam protest to za mało, żeby zmieniać rzeczywistość.
To zależy gdzie je słyszę. Jeżeli słyszę je w rozmowach kawiarnianych lub gdy docierają do mnie informacje, że takie słowa padły gdzieś w telewizji, to nie reaguję.
Natomiast zareagowaliśmy, jako środowisko, w momencie, kiedy w Pałacu Prezydenckim na debacie oksfordzkiej z udziałem młodzieży słowa te padły z ust szczycącego się tytułem profesorskim doradcy głowy państwa. Uznaliśmy, że to było przekroczenie granicy przyzwoitości.
Prezydent nie zareagował – ani podczas tej debaty, ani później.
Więc też ponosi odpowiedzialność za to, że w sposób kłamliwy walkę polityczną przeniesiono na szkolną lekcję odbywającą w Pałacu Prezydenckim.
Może nie pamiętał, że Lech i Jarosław Kaczyńscy też byli uczestnikami obrad Okrągłego Stołu?
Oczywiście, że byli. Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie liczył w sumie sto kilkadziesiąt osób. To był wielki zaszczyt być do niego zaproszonym. A zapraszane były te osoby, które były autorytetami w danym środowisku i uczestniczyły w całym ruchu oporu środowiska solidarnościowo-opozycyjnego.
Byli tam także obaj bracia Kaczyńscy, jako osoby związane ze środowiskiem gdańskim. Tego nikt nie neguje, szczególnie roli Leszka Kaczyńskiego, który miał bardzo wysoką pozycję jako specjalista prawa pracy, co w tamtym czasie było ogromnie ważne.
A jednak to środowisko dziś często się odcina od Okrągłego Stołu.
(Danuta Kuroń wzdycha ciężko, unosi ręce, długo milczy.) Nic mądrego na to nie jestem w stanie odpowiedzieć.
Pamięta Pani 5 kwietnia, czyli dzień, kiedy podpisane zostało porozumienie przy Okrągłym Stole?
(Znów dłuższe milczenie.) Wie pan, że nie... I nawet wiem, dlaczego nie pamiętam.
Początek etapu
5 kwietnia nie był dniem zakończenia naszej pracy, tylko początkiem kolejnego etapu. Sprawa stała się poważna, musieliśmy w ciągu dwóch miesięcy przygotować się do wyborów i je wygrać.
Pani już wtedy uczestniczyła w kampanii Jacka Kuronia?
Nie, ja po Okrągłym Stole wróciłam do swojego regionu. Do Warszawy wciąż tylko dojeżdżałam.
Ale chwilę później organizowała pani biuro poselskie Jacka Kuronia.
Biuro poselskie okazało się być potrzebne już następnego dnia po inauguracyjnym posiedzeniu nowego Sejmu. Pamiętam, że Jacek wrócił z Wiejskiej z legitymacją poselską, z pieczątką wiceprzewodniczącego klubu Komitetu Obywatelskiego oraz z arkuszami papieru i kopertami z żółtym paskiem i sejmowym nadrukiem.
Zmieniało się wszystko
Mieszkanie Jacka przy Mickiewicza 27 to była instytucja. Tu zawsze ludzie przychodzili w różnych sprawach. To, co przyniósł z Sejmu, zmieniało wszystko. Rozumieliśmy, że teraz ci, którzy tu przychodzą, zgłaszają się do posła na Sejm.
Z pierwszą sprawą zwróciła się Tosia Krzysztoń. Zadzwoniła z informacją, że przed jej mieszkaniem - a mieszkała wtedy u Kazimierza Brandysa - stoi ekipa eksmisyjna. Nie rozłączając się z Tosią, wzięłam książkę telefoniczną i wertowałam poszukując instytucji, gdzie powinnam interweniować.
Znalazłam właściwy urząd i po raz pierwszy przedstawiłam się: “biuro poselskie Jacka Kuronia”. Pani była kompletnie zaskoczona, ale udało się powstrzymać tę eksmisję. I to pomimo tego, że eksmisja dotyczyła dzielnicy Śródmieście, a Jacek był posłem z Żoliborza. Na papierze z żółtym paskiem napisałam stosowne podanie i zawiozłam do podpisania Andrzejowi Łapickiemu, który był posłem ze Śródmieścia. Tak się zaczęła działalność biura.
Antonina Krzysztoń dzwoniła na Żoliborz, bo wtedy wszyscy w opozycji - i nie tylko - znali ten numer: 39 39 64. Ten telefon jeszcze tu pozostał?
Nie, numer został zmieniony po pewnym czasie, gdy Jacek został ministrem. Telefon dzwonił w dzień i w nocy. Nie dało się już tak funkcjonować. Poza tym już nie był potrzebny, odzyskaliśmy nasz związek zawodowy i mieliśmy własnych parlamentarzystów w całym kraju.
Rząd Tadeusza Mazowieckiego w odbiorze społecznym miał co najmniej dwa oblicza: twarz bezwzględnego kapitalizmu Leszka Balcerowicza i ludzką twarz Jacka Kuronia.
O, nie. Rząd Mazowieckiego miał przede wszystkim twarz Mazowieckiego. Balcerowicz był dla społeczeństwa postacią wówczas zupełnie nieznaną, Jacek zaś był znany – ale z reguły z takiej strony, z jakiej prezentowała go przez lata komunistyczna propaganda, a ta go od lat 60. traktowała jako wroga. Autorytetem był w dość wąskim środowisku opozycjonistów, ale nie wśród ogółu. Gdy w 89 r. zaczęto robić sondaże, w których badano zaufanie do polityków, Jacek startował z najniższego poziomu ex aequo z Jerzym Urbanem.
To się szybko zmieniło – skutki reform Balcerowicza społeczeństwo poznało błyskawicznie. Kuronia zaś ludzie poznali z cowtorkowych pogadanek w telewizji, gdzie językiem zwykłych ludzi objaśniał, co robi rząd.
To nie były skutki reform Balcerowicza tylko skutki niewydolności gospodarki centralnie sterowanej przez nomenklaturę peerelowską i odizolowania państwa polskiego od Europy i świata.
A dobranocki Jacka, zdaje się, telewizja skasowała. Szkoda, to by była teraz kopalnia wiedzy o pierwszym roku wprowadzania w Polsce gospodarki rynkowej. Jacek w tym programie informował widzów o najważniejszych problemach, przed którymi stoi społeczeństwo, mówił o tym jakie działania podejmuje rząd, kreślił perspektywę. Równocześnie organizował ruch samopomocy społecznej.
Historia zupy
Zupa, która przeszła do historii jako kuroniówka, powinna być symbolem solidarnego ponoszenia kosztów transformacji. W dobranockach Jacek chciał uczulić ludzi na to, że za ścianą jest sąsiad, który być może drugi dzień już nie je. A zupę zawsze można podzielić tak, by starczyło dla wszystkich.
Te audycje spowodowały, że ludzie poznali Jacka, a nie jego czarny peerelowski PR. Powoli budował swój autorytet w szerokich kręgach społecznych.
Wkurzał się na Balcerowicza? W końcu zadaniem ministra pracy było wtedy łagodzenie skutków tego, co wprowadzał minister finansów.
Nie, nie wkurzał się, bo stan polskiej gospodarki w tym momencie nie był winą Balcerowicza. Poza tym był członkiem rządu, w którym wszyscy zdawali sobie sprawę, jaka jest stawka i jakie jest zadanie do wykonania.
Zakłady pracy upadały, bo skurczył się znacząco rynek zbytu, a nie zostały jeszcze uruchomione nowe inwestycje pracujące na rynek zachodni. Poza tym szalała hiperinflacja. Stąd decyzja Jacka by zasiłkiem objąć przez pierwszy rok wszystkich bez wyjątku bezrobotnych. Wychodził z założenia, że skoro ludzie pracę tracą teraz, to pieniędzy potrzebują teraz. Nie mogą czekać, aż aparat rządowy wypracuje stosowny mechanizm.
Uważał także, że kobiety, które nie pracują zawodowo, a opiekują się dziećmi, też powinny korzystać ze świadczeń. To się spotkało z krytyką środowisk opiniotwórczych.
Jedną z pierwszych informacji, która dotarła do Jacka po objęciu stanowiska w ministerstwie pracy była informacja, że na koncie emerytalnym nie ma pieniędzy. Zatem pierwszym zadaniem Jacka było doprowadzenie do tego, żeby emerytury były w ogóle wypłacane.
W takim stanie rząd Mazowieckiego przejął państwo, a społeczeństwo zobaczyło, od czego chciała uciec PZPR.
Czy mąż wracał czasem do domu z poczuciem bezsilności? Liczba bezrobotnych rosła lawinowo, szalała hiperinflacja...
Słowo “bezsilność” do Jacka nie pasowało. Wiedział, że trzeba szybko stworzyć zespół, który zmierzy się z tymi zadaniami.
To, że ludziom nie starcza do pierwszego, zauważyliśmy natychmiast. Żoliborz był dzielnicą, gdzie mieszkało wiele starszych osób, np. wdowy po żołnierzach, którzy zginęli w czasie wojny. One nie miały nikogo, kto mógłby im pomóc. Wcześniej żywiły się w istniejących tu barach mlecznych, a te w rzeczywistości rynkowej przekształcały się w bary piwne. Potrzebna była pomoc doraźna - tę organizowało biuro poselskie - i jednocześnie należało znaleźć mechanizm takiego dotowania barów, by mogły funkcjonować.
Niedawno minęła 85 rocznica urodzin Jacka Kuronia, wkrótce będzie 15 rocznica jego śmierci. Czy w obecnej polityce dostrzega Pani ślady jego myśli politycznej?
Robert Biedroń dość często powołuje się na cytat z Jacka Kuronia: “Nie palmy komitetów, zakładajmy własne!”.
Na Jacka powołuje się wiele osób. Niektórzy cytują fragmenty jego tekstów. Dostrzegam, że dla wielu osób jest wciąż ważny. Ale niewiele osób czyta jego teksty, a szkoda, gdyż jego myśl i praktyka polityczna są nadal aktualne.
Ale która myśl? Ta z lat 50. i czasów hufca walterowskiego? Ta z czasów listu otwartego do członków partii na UW? Ta z czasów działalności w KOR czy “Solidarności”? Czy ta, gdy już był ministrem pracy? Wydaje się, że w każdym z tych okresów to był inny Jacek Kuroń.
A mnie się wydaje, że zawsze był tym samym Jackiem Kuroniem. Jacek żył 70 lat, z czego aktywnie od czasów szkolnych. Mam poczucie, że była to bardzo konsekwentna droga. Cały czas służył tym samym lewicowym wartościom, natomiast zmieniał poglądy na to, jak te wartości realizować w zmieniającym się świecie.
30 lat temu byłem nastolatkiem. Świat wartości był dla mnie wtedy prosty – jasne, że Okrągły Stół był dobry, bo dzięki niemu “Solidarność” doszła do władzy. Dziś w zalewie różnych opinii młodzi ludzie mają prawo być skołowani – czy to dobrze, że “Solidarność” zasiadła do rozmów z PZPR, czy też nie.
Okrągły Stół spełnił swoją rolę z nawiązką. Myśmy liczyli na to, że rozmowy pozwolą na odzyskanie związku zawodowego. Płaciliśmy za to cenę, jaką był udział w nie w pełni demokratycznych wyborach.
Niewyobrażalny sukces
Efekt był taki, że przejęliśmy władzę i uruchomiliśmy ten mechanizm w całym bloku wschodnim. Eksperyment w naszym “laboratorium-Polska” został zaakceptowany przez Związek Radziecki. To był niewyobrażalny sukces!
Nasza ojczyzna, Pierwsza Rzeczpospolita, straciła niepodległość w końcówce XVIII wieku. Na chwilę wywalczono ją w początku XX wieku, by po kolejnej wojnie stów stać się krajem niesuwerennym. W wyniku Okrągłego Stołu i wyborów czerwcowych odzyskaliśmy niepodległość i utrzymujemy ją od 30 lat.
Danuta Kuroń – działaczka opozycyjna w okresie PRL związana ze środowiskiem lubelskich “Spotkań”, współorganizatorka struktur “Solidarności” i podziemnej “Solidarności” na Lubelszczyźnie.
W latach 1968-1970 studiowała historię na Uniwersytecie Warszawskim, następnie na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, uzyskując dyplom w 1976 r. Była redaktorką czasopism związkowych. Po wprowadzeniu stanu wojennego współtworzyła struktury podziemnej “Solidarności” w Regionie Środkowo-Wschodnim. Podczas rozmów Okrągłego Stołu pracowała w Serwisie Informacyjnym “Solidarności”. Po wyborach 4 czerwca 1989 tworzyła biuro poselskie Jacka Kuronia, w 1990 r. wyszła za niego za mąż.