Przyjeżdżając do Usnarza można doznać pewnego dysonansu. Z jednej strony mamy sielskość Podlasia, czyli małą wioskę, pola z suszącymi się na nich balotami słomy, gdzieś w oddali las. Z drugiej strony, co ciężko sobie wyobrazić w tak sielankowym otoczeniu, rozgrywa się tu ludzki dramat.
To obecność mediów pomaga nam dotrzeć na miejsce. Już z daleka, na południe od wsi, widać wozy transmisyjne i kręcących się przy nich techników oraz dziennikarzy. Idziemy w tym kierunku.
Po drodze spotykamy dwójkę miejscowych. Przynieśli jedzenie dla uchodźców. Niestety nie dopuszczono ich do grupy. Straż Graniczna zatrzymała jedzenie, kazano położyć je koło krzaków. – Jeden ze strażników stwierdził, że to niebezpieczne – powiedziała nam kobieta.
– Córka zobaczyła w telewizji grupę uchodźców i że stoją niedaleko naszej wsi. Powiedziała, że trzeba im pomóc, bo każde życie jest ważne, no to jesteśmy – wyznał nam mężczyzna.
Oboje jednak zostali odesłani z kwitkiem. Nie mogli dać uchodźcom nawet kromki chleba, bo dostępu do grupy 32 afgańskich uchodźców broni kordon strażników i wojskowych. Z kolei od strony lasu, gdzie zaczyna się już Białoruś, stoją białoruscy pogranicznicy, którzy nie pozwalają wrócić Afganom i Afgankom tam, skąd przybyli.
Jeszcze dwa dni temu uchodźców było więcej - o 12 kobiet i dzieci z Iraku. Białorusini po wyrzuceniu ich za swoją granicę – bo tak od paru miesięcy trafiają do Polski uchodźcy z Białorusi – i po kilku dobach przetrzymywania ich na pasie granicznym, pozwolili im się cofnąć. Nie wiadomo jednak, gdzie są i jaki jest ich stan.
Pozostała grupa to głównie Afgańczycy i kilka Afganek. Mają ze sobą małego kotka, którego podobno przywieźli ze sobą z kraju. Widać po nich, że są przeraźliwie zmęczeni, brudni i wystraszeni. Nic dziwnego, oba rządy ściągnęły do nich małą armię uzbrojoną w karabiny, tarcze, kaski i pałki, która ma pilnować, żeby nie mogli zrobić kroku w tył, ani kroku w przód.
Idziemy dalej. Staramy się dotrzeć do grupy uchodźców. Niestety nie udaje nam się do nich podejść, ani z nimi porozmawiać. Nikt nie jest do nich dopuszczany - z wyjątkiem posła partii Razem, Macieja Koniecznego, który tylko ze względu na okazaną legitymację poselską mógł im przekazać jedzenie, namiot, śpiwory oraz odebrać od nich wypełnione pełnomocnictwa prawne.
Wszyscy bowiem deklarują, że chcą uzyskać międzynarodową ochronę i azyl w Polsce. Normalnie, według przepisów, Straż Graniczna powinna ich zatrzymać, ponieważ są na pasie granicznym. Na posterunku pograniczników mogliby starać się o azyl. Tak się jednak nie stało.
Podobno, bo taka niepotwierdzona informacja także do nas dotarła na miejscu, strażnicy dostali rozkaz "z góry", żeby nie puszczać uchodźców dalej, tylko ich zawracać do Białorusi. Czyli gdyby nie białoruscy pogranicznicy, którzy stoją na skraju lasu, nikt by pewnie nie usłyszał o tych 32 osobach. Stałyby się po prostu pustą liczbą w kolejnym raporcie pograniczników o przechwyceniu grupy migrantów, która została cofnięta za granicę kraju.
Podczas naszego pobytu w Usnarzu na miejsce przyjechała tłumaczka, którą sprowadziła Fundacja Ocalenie. Dzięki niej za pomocą megafonu poseł Konieczny mógł z porozmawiać z Afgańczykami. Usłyszeliśmy więc, że od 11 dni siedzą w tym miejscu, a od trzech tygodni są w podróży ze swojego ojczystego kraju.
Kontakt z uchodźcami nie trwał jednak długo. W pewnym momencie jeden ze strażników uruchomił stojący obok samochód. Po nim inni strażnicy uruchomili swoje pojazdy, które tworzyły zewnętrzny kordon wokół grupy migrantów, skutecznie zagłuszając odpowiadających Afgańczyków.
Nie wiadomo, jak potoczy się ich los. Czy dostaną azyl w Polsce, czy trafią z powrotem na Białoruś? A jeśli przejmie ich znowu reżim Łukaszenki, który przecież ściągnął ich do siebie i pomógł im dotrzeć do granicy z Polską, czy będzie znowu taki "pomocny" organizując im powrót? Tylko gdzie oni mają wracać, do kraju opanowanego przez talibów? To nie jest patowa sytuacja, to pułapka, w której znaleźli się ludzie.