Nazwa, która brzmi jak wyrok – zaburzenia odżywiania. W Polsce długo się o nich nie mówiło. Spuszczano na nie ciężką zasłonę milczenia, a chorzy przeżywali swój koszmar w samotności. Od lekarzy słyszeli: proszę coś zjeść, to tylko w pani głowie, wystarczy przestać się objadać. Jak jest dzisiaj? Leczenie zaburzeń odżywiania w Polsce wciąż potrafi być koszmarem. Tylko kto jest temu winny?
Kiedy jedzenie staje się twoim wrogiem, wszystko się zmienia. Radość życia zabiera obsesyjne myślenie o sylwetce, liczenie kalorii, wymioty, chowanie żywności przed bliskimi, kompulsywne ważenie się czy "czyszczenie" lodówki w sekrecie. Wszystkiemu towarzyszą dwie emocje: wstyd i wstręt do samego siebie.
Statystyki, których nie ma
Zaburzenia odżywiania to bardzo demokratyczna choroba. Monika Piotrowska, prezes fundacji
Ogólnopolskie Centrum Zaburzeń
Odżywiania, wylicza: nie mają limitu wieku, nie są przypisane do żadnej płci czy statusu społecznego. Mimo że bardzo często rozwijają się w okresie nastoletnim, to nie tylko choroba nastolatków.
– W gabinetach psychoterapeutów czy dietetyków pojawiają się ludzie w różnym wieku. U części pacjentów powodem rozwoju zaburzeń odżywiania jest kryzys życiowy lub zmiana, z którymi trudno było sobie poradzić, korzystając z dotychczas posiadanych sposobów, a część dorosłych pacjentów choruje od okresu nastoletniego – niektórzy nigdy wcześniej nie zgłosili się do specjalisty lub pomoc, którą otrzymali, nie była efektywna. Nie zgłosili się po pomoc, bo rodzice nie zauważyli tego problemu, zlekceważyli go albo uznali, że dziecko z niego wyrośnie – mówi.
Jak wyglądają wspomniane statystyki? Nie wiadomo. Są szacunki, ale niedokładne i nieaktualne. Według nich na anoreksję choruje 1 procent populacji w Polsce, na bulimię – 5
procent, a na napady objadania – 3-6 proc. populacji. W Wielkiej Brytanii na zaburzenia odżywiania choruje około 6
procent nastolatków i zdaniem Moniki Piotrowskiej, u nas jest podobnie.
Dlaczego liczba chorych jest aż tak niedoszacowana? – pytam prezes Ogólnopolskiego Centrum Zaburzeń Odżywiania. – W Polsce zaburzenia odżywiania to stosunkowo nowe zjawisko,
które nie jest jeszcze rzetelnie zbadane – odpowiada.
Bo dzisiaj już rodzice 10-latków zgłaszają swoich synów lub córki do specjalistów.
Trójca
Pierwsza: anoreksja. Słowo nadużywane, bo anoreksję ma według nas i naturalnie szczupła koleżanka, i chuda modelka na wybiegu. Jak podkreśla Monika Michalak, to rzucanie określeniem "anoreksja" tylko na podstawie wyglądu, może być bardzo
krzywdzące. Wciąż zapominamy, że jest to choroba o podłożu psychicznym i musi zostać zdiagnozowana przez lekarza.
A jak ją poznać? – Sylwetka osoby chorej ma niską zawartość tkanki tłuszczowej, a w zaawansowanym stadium anoreksji widać strukturę mięśni i układ kostno-stawowy. Osoby zmagające się z anoreksją przejawiają również specyficzne zachowania podczas jedzenia, np. nadmiernie celebrują posiłek. Ich włosy, cera i paznokcie są w złej kondycji, gdyż organizm, który jest głodzony, przestaje się nimi "opiekować". Energię, która otrzymuje, wykorzystuje bowiem na podtrzymanie podstawowych funkcji życiowych – opisuje psychodietetyczka.
Druga: bulimia. Rzadziej widziana na zewnątrz. Monika Michalak wyjaśnia, że osoby, które zmagają się z bulimią, ukrywają swoją chorobę przed światem
zewnętrznym – ze wstydu. – Ich waga najczęściej mieści się w normach
przyjmowanych przez społeczeństwo, czyli mają standardową, przeciętną sylwetkę.
Chorzy mogą mieć owrzodzenia na kostkach, knykciach czy palcach, a także
przebarwienia na zębach i owrzodzenia jamy ustnej z powodu częstych wymiotów – wylicza specjalistka.
I trzecie: napady kompulsywnego objadania się. W Polsce to wciąż enigma, zresztą oficjalnie wyróżnia się je dopiero od lat 80. XX wieku. Na czym polegają? Na objadaniu się bez poczucia kontroli. Jak podkreśla psychodietetyczka, chory nie stosuje
tutaj tak drastycznych metod kontrolowania wagi, jak w anoreksji i bulimii, ale sylwetka nadal jest dla niego ważna.
– Przy kompulsywnym objadaniu się często
występuje nadwaga lub otyłość. Chory zjada podczas napadów bardzo dużą liczbę
kalorii, co nie zawsze potem rekompensuje, dlatego jego masa ciała wzrasta. To
zaburzenie również ma podłoże psychiczne – napady są odpowiedzią na napięcie,
stres czy emocje, które są regulowane za pomocą jedzenia – mówi mi Monika Michalak.
Ale to nie wszystko, bo są jeszcze EDNOS, czyli nieokreślone zaburzenia odżywiania, które nie spełniają kryteriów diagnostycznych bulimii,
anoreksji czy napadowego objadania się. Moja rozmówczyni wyjaśnia: – Mieszane zaburzenia odżywiania łączą
cechy anoreksji oraz bulimii i uniemożliwiają klasyfikację określonego
zaburzenia. Przykładowo: pacjentka ma niską masę ciała, ale wciąż miesiączkuje,
dlatego anoreksja nie może zostać zdiagnozowana – do diagnozy anoreksji
niezbędny jest bowiem zanik miesiączki.
Zresztą to nie jedyny problem, z którym mierzą się specjaliści.
Ewa: "Usłyszałam, że nie mogę mieć bulimii, bo bulimiczki są szczupłe"
Moja "przygoda" z zaburzeniami odżywiania zaczęła się tak naprawdę w dzieciństwie. Gdy patrzę wstecz, zdaję sobie sprawę, że już wtedy moja relacja z jedzeniem była niezdrowa. Zaostrzenie
problemu (które trwa z niewielką przerwą do dziś) nastąpiło, gdy miałam 18 lat.
Obecnie skończyłam 28.
Mam zdiagnozowaną bulimię atypową. Atypową, bo napady objadania się nie zawsze kończą się u mnie redukcją. Najczęściej wszystko odbywa się w cyklach: gdy napada mnie mniejszy lub większy głód, objadam się i tyję (moje skoki wagi potrafią wynieść w najgorszych okresach nawet dwadzieścia parę kilo), po czym następuje
okres redukcji, w którym potrafię się głodzić i nie jeść nawet przez kilkadziesiąt
godzin. Moja waga wtedy szybko spada. Zdarzały się epizody wymiotowania
i czasami biorę środki przeczyszczające, ale to u mnie rzadkość.
Moje
doświadczenia z leczeniem zaburzeń odżywiania są trudne. Lekarze pierwszego kontaktu zazwyczaj
nie odnoszą się do problemu. Mam wrażenie, że ten temat wywołuje u nich
skonfundowanie – w najlepszym wypadku szybko odsyłają mnie do terapeutów. Zaburzenia odżywiania często są towarzyszami
innych zaburzeń lub chorób psychicznych, dlatego moje leczenie zazwyczaj było
nakierowane na te inne problemy. Dzisiaj uważam, że nigdy nie
otrzymałam od lekarzy w Narodowym Funduszu Zdrowia sensownej pomocy.
Kiedyś miałam do czynienia z panem gastrologiem,
który wykonywał mi gastroskopię i gdy zobaczył w dokumentach, że mam bulimię,
skwitował, że na pewno nie, bo przecież "bulimiczki są szczupłe".
Z kolei na oddziale zajmującym się zaburzeniami odżywiania, na który trafiłam potem, zdecydowanie nie uwypuklano tej choroby. Leczenie było nastawione na źródła
problemów, a zaburzenie odżywiania traktowano jak objaw. To podejście jest mi znacznie bliższe. Lepsze doświadczenia mam jednak z prywatną opieką terapeutyczną.
Uważam, że leczenie zaburzeń odżywiania – mimo że to wynik wielu wypadkowych, również podejścia pacjenta – w Polsce kuleje. Nie mamy kompleksowego leczenia tej choroby. Psychiatrzy raczej nie posiadają wiedzy w temacie, psychoterapeuci owszem, ale ci prywatni, wiec trzeba mieć pieniądze na terapię. Moim zdaniem brakuje u nas psychodietetyków. To wciąż mała grupa specjalistów, a korzystanie z ich pomocy jest naprawdę kosztowne. Wsparcia dietetycznego, które w leczeniu zaburzeń odżywiania jest bardzo pomocne, na NFZ w ogóle nie ma.
Krok pierwszy: diagnoza
Jak w przypadku każdej innej choroby, leczenia zaburzeń odżywiania nie da się rozpocząć bez diagnozy. I tutaj zaczynają się schody. Chory, który postanawia szukać pomocy, idzie do zaufanego lekarza: internisty, ginekologa, psychiatry. Większość specjalistów "z marszu" zwyczajnie nie jest jednak na to przygotowana. Tymczasem rozpoznanie zaburzenia odżywiania nie należy do najłatwiejszych.
– Aby zdiagnozować zaburzenie odżywiania, muszą być spełnione
określonego kryteria. I tutaj pojawia się problem – kryteria te są stawiane
bowiem na podstawie oceny ludzkiej, czyli oceny lekarza. Tymczasem dla jednego
specjalisty waga pacjenta może być już za niska, a dla drugiego jeszcze nie – mówi psychodietetyczka i dietetyczka kliniczna Monika Michalak.
Diagnozy nie ułatwia fakt, że u niektórych pacjentów anoreksja i
bulimia mogą delikatnie się zazębiać. Nie można mieć jednak jednocześnie obu chorób. – Zaburzenie ma w tym przypadku formę płynną
i przechodzi z jednych objawów do drugich. Przykładowo w anoreksji mogą
występować schematy przeczyszczania organizmu i napady objadania. Warto jednak
pamiętać, że dla osoby chorującej na anoreksję objadanie się może być już
zjedzeniem jednego ciastka. W przypadku bulimii są to zdecydowanie większe
ilości – tłumaczy.
Problemem dla lekarzy jest także brak fizycznych objawów pacjenta. Bo jak zdiagnozować zaburzenia odżywiania, jeśli ich nie widać? Da się, tyle że... nie każdemu lekarzowi się chce.
– Jeśli po pół roku u pacjentki nastąpił znaczny spadek masy ciała, to bardziej zainteresowany specjalista może drążyć temat i próbować dojść przyczyny utraty wagi. Tymczasem w przypadku zaburzeń odżywiania spadek wagi niekoniecznie musi się pojawić – mówi Monika Michalak.
Psychodietetyczka tłumaczy: – Jeśli pacjentka lub pacjent zmaga się z napadowym objadaniem się, może rekompensować sobie zjedzone kalorie na siłowni albo często przechodzić na głodówki. Z kolei chory na bulimię wcale nie pozbywa się podczas wymiotów wszystkich kalorii, które spożył. Część tych kalorii zostanie przyswojona, dlatego osoby cierpiące na bulimię tkwią w błędnym kole – utrzymują bilans i pokrywają swoje zapotrzebowanie kaloryczne, ale nie potrafią utrzymać zdrowej relacji z jedzeniem.
"Proszę nie przesadzać"
Lekarze nieprzygotowani do leczenia zaburzeń odżywiania popełniają też na etapie diagnozy błędy, które trudno jest potem "wyprostować". Pierwszy z nich? Nietrafne porady, których źródłem jest brak świadomości żywieniowej.
– Skutki porad lekarskich dotyczących zaburzeń
odżywiania często muszę niestety weryfikować w swoim gabinecie. Lekarze często
dają zalecenia, wcale nie dopytując o aktywność fizyczną czy sposób życia
pacjenta. Proponują diety głodówkowe, typu 1200, 1000, a nawet posty
zdrowotne, które mogę dostarczać tylko 500 kcal, głównie z warzyw i niewielkiej
podaży owoców. Tymczasem nawet 1800 kilokalorii może być dla kogoś
niewystarczające i będzie wówczas dietą niedoborową oraz o potencjale
głodującym – zauważa psychodietetyczka Monika Michalak.
Drugi błąd? Nietrafiona diagnoza – i nie chodzi tutaj tylko o nierozpoznanie zaburzeń odżywiania, ale również o rozpoznanie ich, gdy tej choroby wcale nie ma. Moja rozmówczyni podaje przykład kobiety z zaburzeniami miesiączkowania, która ma naturalnie niższy poziom tkanki tłuszczowej i niższą masę ciała od polskiej średniej.
– Gdy ginekolog słyszy, że
pacjentka od paru miesięcy nie miesiączkuje, to bez przeprowadzania wywiadu
"diagnozuje" anoreksję. Kobieta zostaje oceniona na podstawie swojego
wyglądu, który nie jest rezultatem diet głodówkowych, diet niskokalorycznych
czy nadmiernej aktywności fizycznej, ale jest dla niej naturalny – opowiada Monika Michalak.
Tymczasem brak
miesiączki to tylko jeden z punktów kryteriów diagnostycznych anoreksji. U pacjentki, o której opowiada Monika Michalak, jest to akurat skutek diety niedoborowej lub stresu. – Takie rzucenie diagnozy – co częściej robią ginekolodzy, niż ginekolożki – może być krzywdzące – zaznacza.
Trzeci błąd, jaki popełniają lekarze? Bagatelizowanie problemu. – Gdy pacjent otworzy się przed specjalistą i powie, że podejrzewa u siebie zaburzenia odżywiania, a zostanie zbagatelizowany i usłyszy: "proszę nie przesadzać, ale po prostu mniej jeść i więcej się ruszać", to zostanie zawstydzony. Jego emocje, trudności i problemy nie zostały bowiem wzięte pod uwagę. Efekt będzie taki, że dalej będziemy utrzymywać nasz problem w tajemnicy, bo nasze emocje i trudności nie zostały potraktowane poważnie. Tymczasem nikt nie ma prawa i możliwości, żeby ocenić skalę problemów drugiego człowieka – podkreśla Monika Michalak.
Trzeba jednak oddać lekarzom, że trudno jest zdiagnozować zaburzenie odżywiania podczas wizyty, która trwa 10-15 minut. Zdaniem psychodietetyczki i dietetyczki klinicznej w tak krótkim czasie niemożliwe jest zbudowanie relacji.
Zresztą wbrew powszechnemu przekonaniu lekarze nie są od wszystkiego. Jak zauważa Monika Michalak, są oni obarczeni bardzo dużą odpowiedzialnością. Zbyt dużą. – Udzielanie rad żywieniowych nie należy do ich kompetencji. Od tego jest dietetyka i psychodietetyka, która skupia się na narzędziach i badaniu przyczyn niezdrowej relacji z jedzeniem. Jako psychodietetyczka poświęciłam olbrzymią część swojego życia na edukację żywieniową, dlatego – tak jak ja nie wchodzę w kompetencje lekarza – tak chciałabym, żeby lekarze nie wchodzili w moje – zauważa.
Agnieszka "Unikam lekarzy, jak tylko mogę"
Mam zaburzenia odżywiania. Te mniej estetyczne, czyli kompulsywne jedzenie.
Zostałam skierowana na operację bariatryczną, przy której wszyscy zupełnie ignorowali moją psychikę i traktowali mnie jak żarłocznego lenia. Na terapię chodziłam prywatnie, ale odeszłam z niej z hukiem, kiedy szanowana pani psychiatra, doktor nauk medycznych i ordynator w szpitalu psychiatrycznym reklamująca się jako specjalistka od zaburzeń odżywiania, powiedziała mi, że nie ma nic łatwiejszego niż zdrowy tryb życia.
Znalazłam inną terapeutkę – tym razem psychologa, nie psychiatrę – która ma wiedzę i rozumie problem, więc powoli nad nim pracuję.
Z mojej perspektywy świadomość, że zaburzenia odżywiania naprawdę nie są wynikiem lenistwa czy braku silnej woli, jest wśród lekarzy żenująco niska. Unikam ich więc, jak tylko mogę. Wiedza lekarska o zaburzeniach odżywiania też jest tragiczna. Szczególnie o tych, od których się tyje.
Krok drugi: leczenie
Diagnoza postawiona, ale dalej schody robią się jeszcze bardziej kręte. Do wyboru mamy dwie drogi: w sektorze publicznym bądź prywatnym, a także dwie formy leczenia dostępne na obu tych ścieżkach: stacjonarną i ambulatoryjną.
Z leczeniem anoreksji, bulimii czy napadów objadania się w Polsce wiąże się mnóstwo systemowych problemów. Jak wygląda sytuacja w przychodniach i szpitalach publicznych?
– Leczenie zaburzeń odżywiania to gałąź, która nie do końca jest finansowana w naszym kraju. Kolejki są ogromne, a na wolny termin czeka się kilka miesięcy. W przychodniach na Narodowy Fundusz Zdrowia są specjaliści, którzy przyjmują pacjentów z zaburzeniami odżywiania, chociaż wciąż jest ich mało – wylicza Monika Piotrowska, prezes fundacji Ogólnopolskie Centrum Zaburzeń Odżywiania.
Jak wyjaśnia Monika Piotrowska, ambulatoryjnie mogą być leczeni pacjenci, których BMI (czyli wskaźnik masy ciała) wynosi do 15 BMI i więcej. Oficjalnie, jeśli pacjent ma mniej niż 15 BMI, kierowany jest na leczenie stacjonarne w szpitalu. Problem w tym, że te nieliczne w Polsce oddziały, które specjalizują się w zaburzeniach odżywiania, mają swoje własne kryteria przyjęcia.
– Czasami wygłodzeni pacjenci, którzy są na skraju życia i śmierci, nie znajdują miejsca na oddziałach psychiatrycznych, bo nie spełniają kryteriów. Jest to zrozumiałe, jeśli weźmiemy pod uwagę bardzo niewielkie środki finansowe i liczbę i łóżek na takich oddziałach. W Polsce bywa bardzo trudno o znalezienie publicznego miejsca, w którym świadczona będzie opieka dla chorych z wagą poniżej 14 BMI – mówi prezes Ogólnopolskiego Centrum Zaburzeń Odżywiania.
Specjalista poszukiwany
Z leczeniem prywatnym też nie jest różowo. Monika Piotrowska podkreśla, że w Polsce jest kilka prywatnych ośrodków, które pomagają osobom z zaburzeniami odżywiania. Wśród nich jest Ogólnopolskie Centrum Zaburzeń Odżywiania.
– To praktycznie
jedyna w Polsce poradnia, która specjalizuje się wyłącznie w leczeniu zaburzeń,
posiada interdyscyplinarny zespół specjalistów, którzy wspólnie opiekują się
pacjentem (psychoterapeuci różnych nurtów, psychologowie, psychiatrzy,
psychodietetycy i trenerzy do pracy z ciałem) i oferuje leczenie ambulatoryjne dla pacjentów od 15 BMI wzwyż – wylicza.
Alternatywą dla leczenia w jednym ośrodku jest oczywiście korzystanie z pomocy
specjalistów w kilku różnych miejscach, co oznacza dodatkowe kolejki i koszty. Jednak tych specjalistów od zaburzeń odżywiania wcale nie jest tak wiele. To kolejny problem, z którym boryka się publiczna i prywatna ochrona zdrowia.
Dlaczego tak mało osób w Polsce zajmuje się leczeniem anoreksji, bulimii czy napadów objadania się? Monika Piotrowska często spotyka się z przekonaniem, że jest ono po prostu za ciężkie.
– To może wypalić zawodowo: bardzo długo czeka się nieraz na efekty, a temat jest
bardzo złożony, bo w leczeniu zaburzeń odżywiania trzeba wziąć pod uwagę
szereg kwestii. Często współwystępuje z nimi bardzo dużo innych zaburzeń, więc lista obszarów problemowych i celów terapeutycznych potrafi być bardzo długa – wyjaśnia.
Ale co jeśli pacjenta nie stać na prywatne leczenie, a termin na NFZ ma za rok? Zostaje sam. Bez żadnego specjalistycznego wsparcia.
Karolina: "Jak zwierzę w tuczarni"
Miałam 17 lat, gdy zachorowałam na anoreksję. Miałam dużo szczęścia – zdecydowaną większość mojego leczenia udało się przeprowadzić w placówkach publicznych i bez długiego oczekiwania na pomoc.
Byłam nieletnia, a osiem lat temu – podobnie jak dzisiaj – brakowało psychiatrów i psychologów dziecięcych, kolejki na NFZ też były ogromne. W moim rodzinnym mieście działał wtedy program miejski, w ramach którego można było się umówić na jedną, "kryzysową" wizytę do psychiatry dziecięcego na fundusz bez czekania w kolejce. Mogłam skorzystać z tej wizyty i dzięki temu wpadłam do systemu – moje leczenie nabrało tempa.
Po tej "kryzysowej" wizycie dostałam skierowanie do szpitala psychiatrycznego. W ramach oczekiwania na łóżko w szpitalu – co oczywiście miało potrwać tygodnie, a nawet miesiące – trafiłam na oddział dzienny w tej samej placówce, również na NFZ. Codziennie miałam zajęcia terapeutyczne i terapię grupową. Trafiłam tam na dobrych, zaangażowanych specjalistów.
Nie pobyłam tam jednak długo – pojawiły się u mnie komplikacje zdrowotne związane z anoreksją i trafiłam do zwykłego szpitala, na oddział kardiologiczny. Personel był kompletnie nieprzygotowany do pracy z osobą z anoreksją, czułam się zignorowana.
Dzięki pomocy psychiatry, u którego byłam na tej pierwszej, "kryzysowej" wizycie, udało się jednak znaleźć dla mnie wolne łóżko w jednym z państwowych szpitali psychiatrycznych w Warszawie. Zamiast czekać kilka miesięcy na leczenie, trafiłam do szpitala psychiatrycznego po 2-3 tygodniach od pierwszej konsultacji psychiatrycznej. Miałam więc naprawdę dużo szczęścia, chociaż właściwie powinnam powiedzieć, że trafiłam na życzliwych ludzi.
Na oddziale dziecięco-młodzieżowym spędziłam około 10 tygodni. Mam mieszane odczucia, gdy myślę o tym okresie – na pewno trafiłam na specjalistów. Szpital miał własny program leczenia anoreksji, oferował mnóstwo zajęć terapeutycznych: od terapii grupowej, przez muzykoterapię czy terapię sztuką, aż po pracę z ciałem i masaże. Nie ignorowano ani mnie, ani mojej choroby.
Nikt nie otoczył mnie tam jednak ludzkim, ciepłym wsparciem – personelu ciągle brakowało, wszyscy byli zmęczeni i szorstcy. Wielokrotnie przekraczano tam moje granice, nie miałam żadnej prywatności, nawet w łazience. Jednym ze sposobów na "ukaranie" pacjenta za niezjedzony posiłek było zblendowanie go, czyli np. zmiksowanie kanapek (nic smacznego, żadne smoothie) i zmuszenie do wypicia tak powstałej paskudy. Jeśli ktoś odmawiał, to grożono zastosowaniem sondy żołądkowej. Zasadniczo głównym celem całego programu było zwiększenie masy ciała. Czułam się trochę jak zwierzę w tuczarni.
Po wyjściu ze szpitala przez 9 miesięcy chodziłam na terapię indywidualną, tym razem prywatnie. Zostaliśmy też z rodzicami zobligowani przez szpital do uczestnictwa w terapii rodzinnej – ta odbywała się w placówce publicznej, ale znów nie musieliśmy na nią długo czekać dzięki pomocy psychologów ze szpitala, którzy załatwili nam bliski termin.
Mimo wielu wad leczenie w warszawskim szpitalu chyba było jednak skuteczne. Nigdy nie miałam nawrotu choroby. Miałam szczęście, a nie każdy je miał.
W zaburzeniach odżywiania nie chodzi o jedzenie
System systemem, ale nie zapominajmy o pacjentach. Czego potrzebują chorzy? Jak powinno wyglądać prawidłowe leczenie zaburzeń odżywiania? Prawidłowe, czyli takie, które ma szansę przynieść realne efekty.
Interdyscyplinarność – to (wspomniane już) słowo klucz, którego używają obie moje rozmówczynie. – Chorzy potrzebują interdyscyplinarnego zespołu
specjalistów, co potwierdzają badania nad skutecznością terapii zaburzeń
odżywiania. Jeśli pacjent jest objęty taką pomocą, to ma szansę wyzdrowieć szybciej. Przyczyny zaburzeń odżywiania tkwią zarówno w sferze biologicznej,
psychologicznej, jak i społecznej, więc należy zająć się każdą z tych sfer – podkreśla Monika Piotrowska.
Co to oznacza w praktyce? – Psychoterapeuta zajmie się sferą psychologiczną,
a pomoże mu w tym psychiatra, który wesprze pacjenta farmakoterapią. Sferą
biologiczną czy fizjologiczną zajmie się już jednak dietetyk – tłumaczy prezes Ogólnopolskiego Centrum Zaburzeń Odżywiania.
– Gdy przychodzi do mnie
osoba z zaburzeniami odżywiania, to współpracujemy razem z ginekologami,
endokrynologami i innymi specjalistami – pojawiają się bowiem zaburzenia
miesiączkowania, zaburzenia pracy tarczycy czy powikłania w przewodzie
pokarmowym – dodaje Monika Michalak.
Obie specjalistki kładą szczególny nacisk na pomoc psychologiczną – nie można zapominać, że zaburzenia odżywiania mają podłoże psychiczne. – Gdyby pacjent, który ma trudność w regulowaniu emocji i radzi sobie z nimi, objadając się, udał się tylko do dietetyka, to oczywiście otrzyma jadłospis lub zalecenia żywieniowe dostosowane do jego potrzeb, jednak w momentach silnego stresu, zmęczenia, wysokiego poziomu napięcia prawdopodobnie złamie zasady dietetyczne – podkreśla.
– Możemy mieć rozpisaną
nawet najlepszą dietę, ale bez odpowiednich narzędzi nie damy sobie rady – zgadza się z prezes Ogólnopolskiego Centrum Zaburzeń Odżywiania psychodietetyczka Monika Michalak.
Jak zaznacza Monika Piotrowska, dietetyka jest tylko wsparciem – to psychoterapia jest czynnikiem leczącym. Psychoterapeuta nauczy więc wyżej opisanego pacjenta regulowania emocji w zdrowy sposób.
Kluczowy w leczeniu zaburzeń odżywiania jest również psychodietetyk – wcześniej na uboczu, dzisiaj coraz częściej w centrum leczenia. Zdaniem Moniki Michalak, to właśnie ten specjalista jest najlepszym pierwszym kontaktem chorego i to do niego powinien odesłać go lekarz, który nie specjalizuje się w zaburzeniach odżywiania.
– Jeśli przychodzi do mnie osoba, która mówi, że
nie radzi sobie z jedzeniem, to nie mam żadnego prawa, żeby
bagatelizować jej odczucia. Moim zadaniem jest wysłuchać, pomóc pacjentowi
poczuć sprawczość oraz oferować mu narzędzia, żeby mógł poradzić sobie z
problemem z moją pomocą. Nie jestem w stanie zrobić kroku za kogoś, mogę być
jedynie wsparciem. Decyzja o zmianie zawsze należy do drugiej osoby – podkreśla psychodietetyczka i dietetyczka kliniczna.
I jednocześnie przypomina, ze ani psychodietetyk, ani psychoterapeuta, ani dietetyk nie może postawić diagnozy i wypisać leków. Dlatego tak ważna jest interdyscyplinarność, o którą w polskim systemie wciąż trudno.
Ewa: Ciało jest przedmiotem
Mamy okropną kulturę. Zwracamy uwagę na wygląd ciała i próbujemy je tak dopasować, by mieściło się w powszechnie aktualnie panujące poczucie "estetyki". Ciało staje się przedmiotem i to widać w polskiej ochronie zdrowia.
Jasne, trzeba brać poprawkę na to, że osoby z zaburzeniami odżywiania są nieco "przewrażliwione" na punkcie ciała, ale to nie zmienia faktu, że podejście wyjściowe lekarzy często jest dramatyczne. Jego zmiana oraz wsparcie dietetyczne są największą potrzebą chorych.
Krok trzeci: obalić kulturę diety i...
Tak jak problemy z jedzeniem są tylko objawem, tak zaburzenia odżywiania są skutkiem. Skutkiem kultury diety, która od lat trzyma nas w garści i zgarnia kolejne ofiary.
Kultury diety nie da się obalić bez zmiany edukacji żywieniowej. A ta w Polsce leży i kwiczy. Monika Michalak zauważa, że wciąż funkcjonuje wiele szkodliwych mitów na temat odżywiania.
– Chociażby dalej dominuje błędne myślenie, że jeśli chcemy się odchudzać, musimy przejść na restrykcyjną dietę, która zabrania nam spożywania określonych produktów i trwa "od do". Takiej diety nie jesteśmy jednak w stanie podtrzymać do końca życia. Jej skutkiem są szkodliwe przekonania, typu: "od zjedzenia czekolady czy chleba na pewno przytyjemy". Im więcej restrykcji, tym bardziej będzie nas ciągnąć do żywności, której sobie odmawiany. Najczęściej to właśnie osoby, które odmawiają sobie jedzenia słodyczy, potem się nimi po cichu objadają – mówi.
Polska nie umie sobie poradzić z zaburzeniami odżywiania, ale – jak konstatuje psychodietetyczka – jest dobra w zawstydzaniu ciała, bodyshamingu lub
fatshamingu. Ocenia, że osoba, która ma nadwagę albo otyłość jest w kulturze piękna inaczej postrzegana i przez środowisko, i przez lekarzy.
– Ludziom wydaje się, że mają prawo powiedzieć jej: "po prostu nie jedz" albo "wystarczy, że będziesz mniej jadła i więcej się ruszała, a schudniesz", ale po pierwsze nikt nie prosił ich o radę, a po drugie jest to budzenie wstydu – zaznacza.
Na proces leczenia nie należy patrzeć zero-jedynkowo, uczula Monika Michalak. A wielu pacjentów podchodzi do tego na zasadzie: "albo uda mi się od razu ściśle przestrzegać diety, albo jestem porażką". Psychodietetyczka przypomina: – Błędy i potknięcia zawsze pojawiają się na tej drodze, tak samo jak podczas nauki chodzenia. Naprawa relacji z jedzeniem będzie miała zarówno słabsze, jak i lepsze moment.
... znormalizować zaburzenia odżywiania
Konieczna jest walka z kulturą diety, ale i normalizacja zaburzeń odżywiania. Bez tabu, stygmatyzacji, stereotypów, ośmieszania.
– Jeszcze kilka lat temu osoba, która chorowała na choroby na tle psychicznym – depresję, zaburzenia lękowe czy odżywiania – określana była negatywnie: świr, czubek. Tymczasem choruje ogromna liczba ludzi i nie można przechodzić obok tych chorób obojętnie. Pamiętajmy, że im wcześniej reagujemy, tym szybszy – i w ogóle możliwy – jest powrót do zdrowia – mówi Monika Piotrowska.
I przypomina: – Anoreksja jest zaburzeniem psychicznym, które niesie ze sobą największy współczynnik samobójstw, a w ubiegłym roku życie odebrało sobie w Polsce około 6 tysięcy osób.
– Pytam często rodzica mojego pacjenta: a co by pan zrobił, gdyby pana córka miała nowotwór?
Wtedy nikt się nie zastanawia: każdy wie, że trzeba pójść do lekarza i zdiagnozować chorobę, kontrolować swój stan. Musimy uświadamiać społeczeństwo, że choroby psychiczne są tak samo ważne, jak fizyczne – konstatuje prezes Ogólnopolskiego Centrum Zaburzeń Odżywiania.
Jest jednak światełko w tunelu: w ostatnich latach nastąpiła zmiana. Monika Piotrowska podkreśla, że wiedza o zaburzeniach odżywiania jest w Polsce coraz większa.
– Temat zaczyna robić się powszechny: organizowane są szkolenia, wykłady specjalistów z zagranicy. Na studiach zaczyna szerzej poruszać się tę kwestię, powstają koła naukowe. Studenci chcą działać w tym obszarze, więc rośnie pokolenie, które, mam nadzieję, będzie chciało pracować pacjentem z zaburzeniami odżywiania, a to bardzo dobry znak – wylicza.
Monika Piotrowska jest dobrej myśli: – Przy Polskim Towarzystwie Psychiatrycznym powstaje obecnie Komisja do Spraw Leczenia Zaburzeń Odżywiania, którego jestem wiceprzewodniczącą. Jej głównym celem jest usprawnienie procesu leczenia oraz formy opieki. To są systemowe zmiany, więc ich wdrażanie potrwa pewnie kilka lat. Daje to jednak nadzieję, że leczenie zaburzeń odżywiania w Polsce ulegnie zmianie.
Imiona bohaterek zostały zmienione.