Nie czytaj teorii z sieci, kupuj bilet na nowego Matrixa. Powiem ci, dlaczego (bez spoilerów)
Alicja Cembrowska
21 grudnia 2021, 17:09·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 21 grudnia 2021, 17:09
"Matrix" to chyba najbardziej wyczekiwany filmowy powrót 2021 roku. I choć od pierwszych pokazów widzowie skrajnie dzielą się na dwa obozy, to trzeba przyznać – lepszego czasu na ten film nie mogło być.
Reklama.
"Matrix. Zmartwychwstania" – 22 grudnia 2021 do polskich kin trafia nowa część kultowej serii.
Film może być dla fanów dużym zaskoczeniem. To nie tyle "nowa część Matrixa", co opowieść o Matriksie.
Warto zrezygnować z czytania teorii, którymi dzielili się internauci przed premierą i po prostu wybrać się do kina.
Film "Matrix. Zmartwychwstania" obejrzałam bez oczekiwań. Nie byłam przesiąknięta teoriami, które od tygodni pojawiały się w sieci, bo o ile znam poprzednie części, tak nigdy nie byłam największą na świecie fanką serii. Z zainteresowaniem obejrzałam jednak, w jakim stylu Lana Wachowski postanowiła powrócić do historii o Neo (Keanu Reeves), który odkrywa, że żyje w symulacji.
To nie jest nowy "Matrix"
Od tygodni internauci snuli domysły, co też wydarzy się w reboocie kultowej produkcji. Daruję sobie streszczanie fabuły – dlatego, że nie da się tego zrobić bez spoilerów, ale również dlatego, że nie do końca wiem, co narracyjnie wydarzyło się na ekranie (o tym na końcu).
Istotne jednak jest to, że "Zmartwychwstania" to nie tyle "nowy Matrix", co film o Matriksie. Od pierwszych ujęć twórcy mocno "dialogują" z poprzednimi częściami, stopniowo coraz wyraźniej przełamując ścianę filmowej iluzji – ironizując nawet na temat "powrotów do dawnych historii" i mieszając światy bohaterów ze światami widzów.
Chwilami można odnieść wrażenie, że sama reżyserka bała się ponownego rozgrzebania matriksowej rzeczywistości. Garściami czerpie z pierwszej części i w długich sekwencjach przypomina postaci i zdarzenia, wprowadzając jednocześnie nowe wątki i bohaterów – z czasem jednak przekonujemy się, że nieraz to "nowe" jest po prostu maską "starego".
Kolorytu i energii dodają ciekawie wykreowane postaci drugoplanowe – charyzmatyczny Neil Patrick Harris jako Analityk, Jessica Henwick (Bugs) czy Jonathan Groff (Smith).
Główny duet (świetny wtedy i świetny teraz) został natomiast utrzymany w swoim stylu i klimacie – bohater Keanu Reevesa jest facetem mocno zagubionym, rozdartym i tęskniącym. Carrie-Anne Moss, choć nazywana jest żartobliwie MILF-em, to zachowała swoje magnetyzujące spojrzenie i naturalność. Niewielka ingerencja w te postaci, zarówno charakterologiczna, jak i wizualna (są zmarszczki, jest dojrzałość) była świetnym posunięciem. Po latach wciąż czuć iskry pomiędzy Neo i Trinity.
Mniej walki, więcej miłości
Delikatnie zawiedzeni mogą być natomiast entuzjaści scen walki – owszem, i w tej części znalazło się na nie miejsce, odnoszę jednak wrażenie, że twórcom zależało, żeby nie skradały całkowicie naszej uwagi. Na pierwszy plan wybija się coś innego – a dokładnie dwa tematy.
Miłość i uwolnienie z systemu. Historia Trinity vel Tiffany (Carrie-Anne Moss) i Neo vel Thomasa Anderson (Keanu Reeves) zostaje wprowadzona bardzo szybko, z każdą niemal sceną przedziera się na prowadzenie, by ostatecznie, w finale, triumfować ponad wszystkimi (i jakże licznymi) wątkami. Jest w tym jakiś posmak znany z komedii romantycznych, udało się jednak uniknąć żenady.
I właśnie – antysystemość. Film nienachalnie, ale jednak wyraźnie i dosyć łopatologicznie nawiązuje do współczesnych nam czasów. Czasów, w których, jak zdają się sugerować twórcy, ludzie zostali "uświadomieni", ale jednak dla komfortu i wygody zdecydowali nie wyrywać się z Matrixa (swojego, indywidualnego). Na szczęście reżyserka nie postanowiła odlatywać w wielką filozofię, a jedynie podrzucać tropy. Dzięki temu udało się uniknąć moralizatorstwa pod płaszczem kina akcji.
Wizualna układanka
Zagraniczni widzowie, którzy już tłumnie ruszyli do kin, często piszą, że "czują, że muszą raz jeszcze obejrzeć ten film". Utożsamiam się z tym poczuciem – głównie z powodów technicznych. "Matrix. Zmartwychwstania" to bowiem cała paleta wizualnych zabiegów, które budują napięcie, poczucie niepokoju, zagrożenia i psychozy.
Nakładające się na siebie obrazy, migające "twarze", wstawki, które sprawiają, że nie do końca wiemy, czy było to złudzenie, czy naprawdę na ułamek sekundy widzieliśmy coś innego, "rozbijanie" bohatera zmianami światła, lustra, rozszerzanie, to znów klaustrofobiczne "ściskanie" kadrów. To wszystko sprawia, że oglądamy dwie opowieści.
I tutaj wrócę do tego, że nie do końca wiem, co się wydarzyło na ekranie. Fabularnie "Zmartwychwstania" są niestety dosyć chaotyczne. Lana Wachowski próbuje jednocześnie ciągnąć nowy wątek, powracać do starych, ale i dokłada do całości małe nitki narracyjne, co chwilami przytłacza (sytuacją ratują liczne sceny autoironiczne i żartobliwe, które skutecznie rozładowują nawarstwiające się napięcia). To wszystko podane jest w atrakcyjnej, efektownej, ale i równie wymagającej skupienia i uwagi, formie.
"Zmartwychwstania", w moim odczuciu spełniają jednak oczekiwania – ogląda się to dobrze, film przykuwa uwagę efektami, wywołuje śmiech, ale i zostawia nas z zasianym ziarenkiem refleksji.
Oglądając nową część "Matrixa" właściwie stajemy się jak Neo. Gubimy tropy, pogrążamy się w chaosie, trochę już sami nie wiemy, co jest prawdą, a co iluzją. I ponownie stajemy przed wyborem. Niebieska czy czerwona?
Napisz do autorki: alicja.cembrowska@natemat.pl
Posłuchaj "naTemat codziennie". Skrót dnia w mniej niż 5 minut