Polska zapomniała o sytuacji na granicy. "Może przypomni sobie jak znajdziemy ciała w lesie"
Marzena Markowska
16 stycznia 2022, 08:01·15 minut czytania
Publikacja artykułu: 16 stycznia 2022, 08:01
Przychodzą nieprzerwanie, szukają swojej "stajenki", znajdują strach i poniżenie. Bo są obcy. "Ludzie starsi, wyczerpani, zgłaszali problemy kardiologiczne. Płakali, błagali, żeby tylko nie cofnięto ich na Białoruś. Do strażników to w ogóle nie trafiało. Ściana, zero emocji". Polska zapomniała o sytuacji na granicy, wszyscy przywykli. "Może gdyby w lasach zaczęto znajdować ciała, to ktoś by się zainteresował. Może. Albo i nie".
Reklama.
Przez checkpoint idzie orszak kolędników. Śpiew, muzyka, dźwięk akordeonu, skrzypiec. Radosna atmosfera, zachwycone dzieci. Jest i diabeł, i aniołek, i muzycy w strojach ludowych, lecz orszak nie wygląda zwyczajnie. Część uczestników ma na sobie terenowy ubiór, inni też wyróżniają się kolorowym, nietypowym jak na te rejony strojem. Oglądają się ukradkiem na policjantów pilnujących wejścia do strefy. Orszak zmierza do Białowieży od strony wsi Pogorzelce. Jest kamera, kilkoro fotografów robi zdjęcia.
Policjanci w radiowozie najwyraźniej nie wiedzą, jak się zachować. Teoretycznie powinni wylegitymować wszystkich, którzy wchodzą do strefy. Ale jest przecież prawosławne Boże Narodzenie na Podlasiu. Mają zatrzymać grupę sprawującą kult religijny? Legitymować aniołka?
Zresztą, atmosfera im się udziela, wysiadają z radiowozu, ale nie po to, żeby kogoś sprawdzać, tylko żeby porobić zdjęcia telefonami. Uśmiechają się. Orszak się zatrzymuje, policjanci dostają błogosławieństwo i życzenia pomyślności w Nowym Roku. Orszak idzie dalej i wchodzi do Białowieży mijając tabliczkę z napisem: "obszar objęty zakazem przebywania".
Przejście przez checkpoint "na aniołka"
Wszyscy się cieszą, ale nie tylko dlatego, że jest święto, ale dlatego, że wystarczyły jasełka i zespół muzyczny, aby lokalni aktywiści, między innymi ci niemieszkający w Białowieży, a na co dzień współpracujący z Grupą Granica, weszli do strefy przez nikogo nie niepokojeni. Nie trzeba było przekradać się lasami, wystarczył śpiew, muzyka, uśmiech, świąteczna atmosfera i religijna otoczka.
Lokalni aktywiści zaprosili na granicę Teatr Węgajty z Warmii. Cel: wspólne kolędowanie na checkpoincie i trochę weselszej, beztroskiej atmosfery na ulicach Białowieży. Spontanicznie udało się przejść do strefy – dla wielu tych osób, zatrzymywanych niezliczone razy przez patrole, wojsko, sprawdzanych, zastraszanych, przetrzymywanych godzinami na kontrolach, takie radosne przejście przez checkpoint bez konieczności opowiadania się, kto i co, to sytuacja odrealniona. Rodzaj radosnego happeningu.
Święta wśród mundurów i karabinów
Do strefy objętej zakazem przebywania można wjeżdżać, ale trzeba być mieszkańcem i móc to wykazać albo podać jeden z powodów wymienionych w rozporządzeniu. Czyli teoretycznie nie wolno, ale jeśli ktoś chce i wie jak, to wjedzie.
Gdy jedzie się z zachodu i nie miało się wcześniej do czynienia z sytuacją na granicy, można poczuć się nieswojo. Radiowozy stojące na poboczu "na sygnale" w gotowości do kontroli pojawiają się już około 30-40 km przed Hajnówką. Widzi się pierwsze ciężarówki wojskowe. Niezabudowany obszar, lasy i pola, mały ruch na drodze i dużo wojska. Zanim się człowiek przyzwyczai, pojawia się uczucie niepewności.
Checkpoint na drodze z Hajnówki ustawiony jest kilkaset metrów przed samą Białowieżą. Sprawdzane są dokumenty wszystkich osób w samochodzie, otwierany jest bagażnik. Trzeba podać uzasadniony powód wjazdu.
W styczniowe świąteczne popołudnie Białowieża jest całkowicie pusta. Nie widać ludzi ani samochodów cywilnych. Mija się sporo pojazdów wojskowych. Przed sklepem "Pod Sarenką" jeden z oddziałów już rozpoczął "świętowanie". Gdy znało się tętniącą życiem turystyczną Białowieżę sprzed czasu kryzysu granicznego i ze środka sezonu letniego, nie można uwierzyć, jak zimą zmienia się to miejsce – szczególnie teraz.
Z lasu ciągle wychodzą nowi
Białowieża to specyficzna na Podlasiu miejscowość, której mieszkańcy to grupa dosyć różnorodna pod względem miejsca pochodzenia, wykształcenia, zawodu. Działa tutaj bardzo rozbudowana społeczność aktywnych osób zaangażowanych w lokalne sprawy. Z drugiej strony wśród tutejszej ludności jest dużo osób starszych, emerytów.
Mieszkańcy przyjmują więc różne postawy wobec sytuacji na granicy. Od poparcia dla rządu i obecności służb na ich terenie poprzez nieświadomość, irytację z powodu uciążliwych codziennych kontroli, aż po aktywizm. Tych, którzy decydują się na to ostatnie, jest garstka. W Białowieży to około 30 osób, w całej strefie może 150.
To jest "partyzantka" i całe zorganizowane podziemie. Są ustalone kanały łączności, magazyny z rzeczami. W koordynacji z Grupą Granica aktywiści reagują na zgłoszenia o potrzebnej pomocy w lesie. Po miesiącach działalności są już wypracowane procedury, logistyka. Praca jest nie tylko w lesie, ale i w magazynie, przy sortowaniu. A także przy monitorowaniu losów uchodźców, dowiadywaniu się o ich status, jeżdżeniu do ośrodków. Mieszkańcy strefy dostają pomoc z zewnątrz, działają wolontariusze będący prawnikami, zaangażowane jest też biuro Rzecznika Praw Obywatelskich.
Ciągle przychodzą z lasu nowi ludzie. Część uchodźców jest już zidentyfikowana i zlokalizowana, aktywiści mają swoją bazę z imionami, nazwiskami, narodowością. Starają się pytać o jak najwięcej szczegółów, spisują ich historie. Notują, ile razy dana osoba czy rodzina była wywożona na Białoruś. Ale ciągle pojawiają się nowi.
Z lufą przy skroni za ratowanie ludzi
– Najgorszy był październik i listopad. Uchodźców było najwięcej. W październiku pomaganie niosło ze sobą wyczerpanie i ogromne koszty emocjonalne. Stopniowo dochodziły też represje ze strony coraz liczniejszych służb – mówi Grażyna, jedna z lokalnych działaczek, ma za sobą wiele akcji w lesie.
Zdarzało się, że aktywiści byli otaczani przez uzbrojony oddział, prawdopodobnie WOT, który mierzył do nich z broni palnej. Nie zawsze wiadomo, z kim ma się do czynienia w lesie, po prostu pojawiają się jacyś ludzie w kominiarkach, z bronią, celują w głowę, straszą, nie podają nazwisk.
Ale to nie strach przed mundurowymi jest najgorszym, z czym mierzą się pomagający.
Śmieszny, bo ranny i nic nie rozumie
Wyczerpanie psychiczne wywołane sytuacją, w której znalazły się osoby w lesie, jest dewastujące. Aktywiści różnie sobie z tym radzą. Niektórzy odcinają od siebie emocje, skupiają się na zadaniu, a po jakimś czasie odreagowują, ratują się lekami. Inni nie są w stanie udźwignąć kilku codziennych akcji z rzędu. Koszt emocjonalny jednego takiego wyjścia do lasu jest nie do wyobrażenia.
– Pamiętam jedną z pierwszych akcji, to była grupa przejęta od innych. Osoby potrzebujące pomocy były w złym stanie. Jeden Syryjczyk, Saad, miał poszarpana nogę. Trzeba było wezwać karetkę i zawieźć go do szpitala. Oczywiście w takiej sytuacji powiadamiana jest też straż graniczna. Obojętność tych ratowników i mundurowych, wobec tego, co się dzieje z rannymi, przerażonymi ludźmi błagającymi o pomoc, była szokująca – mówi Grażyna.
– Zespół z karetki nie chciał nawet zbadać innych osób z grupy, choć byli to ludzie starsi, wyczerpani, zgłaszali problemy kardiologiczne. Płakali, błagali, żeby tylko nie cofnięto ich na Białoruś. Do strażników to w ogóle nie trafiało. Ściana, zero emocji. To było dla nas niepojęte. Mój kolega z grupy nie mógł się z tym zmierzyć, musiał na kilka dni zrobić przerwę od akcji – dodaje.
"Wielu z nich skończyłoby ze sobą"
W pewnym momencie Grażyna uznała, że nie będzie zgłaszała się do lasu jako pierwsza, bo za bardzo wyczerpuje ją to emocjonalnie. Postanowiła chodzić tylko wtedy, gdy nikt inny nie może, bo ją to po prostu zbyt wiele kosztuje. Zamiast tego wolała zająć się komunikacją i koordynacją zadań.
Ale bywało i tak, że trzeba było codziennie być w gotowości na akcje. Przygotowało się rzeczy, wałówkę, wodę i szło spać w ubraniu.
– Jednak to nie jedzenie i woda były ludziom uwięzionym w lesie potrzebne najbardziej. Oczywiście, byli głodni i spragnieni, przemarznięci, ale przede wszystkim doprowadzeni na skraj wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Nie chcieli dłużej cierpieć. Wielu z nich, gdyby mogło, skończyłoby ze sobą. Chcieli, żeby zostawić ich w tym lesie, już było im wszystko jedno – wspomina Grażyna.
– Widzisz ludzi w takim stanie i nie potrafisz po prostu powiedzieć niczego. Pogłaszczesz po ręku, okażesz empatię, człowieczeństwo. Oni za to najbardziej są wdzięczni. Że zobaczyliśmy w nich ludzi – kontynuuje i dodaje: – Szykowano Saada do transportu do szpitala, próbowałam mu tłumaczyć po angielsku, co się dzieje. Że w szpitalu lekarze zoperują mu nogę. Strażnicy robili sobie z niego żarty. Wiedzieli, że ich nie rozumie i że mogą sobie kpić.
Grupa z dziećmi łatwiej "wpadnie"
Zabranie człowieka z lasu do szpitala z jednej strony daje możliwość zadbania o zdrowie wycieńczonej osoby, a z drugiej ułatwia wejście w procedury azylowe. Niektóre dokumenty może wysłać zdalnie pełnomocnik osoby hospitalizowanej. Nie trzeba tego robić koniecznie na placówce Straży Granicznej. Niestety taka procedura także niczego nie gwarantuje, dlatego często wolontariusze i aktywiści pojawiają się w szpitalach i pozostają w kontakcie z pacjentami z lasu, by nie przegapić momentu, w którym nagle Straż Graniczna zabiera taką osobę.
Bywało, że ze szpitala wywożono od razu na granicę. Dlatego w takich wypadkach najlepiej ściągnąć media, jakieś znane osoby, zrobić nieco "szumu". Im więcej osób interesuje się losem danego człowieka, rodziny, tym trudniej jest służbom działać poza prawem. Presja działa.
Dlatego w pewnym momencie kryzysu karetki niechętnie jeździły do lasu, do zgłoszeń. Bo szpital był jakąś drogą do złożenia dokumentów azylowych.
Stan niektórych uchodźców pozwala na przetrwanie w lesie z dostarczonym sprzętem. Innych trzeba zabrać do szpitala, niektórych do domu, bo nie przeżyją dłużej na mrozie.
Gdy pojawia się zgłoszenie o potrzebnej pomocy, grupa rusza do lasu. Akcje różnie się kończą, w zależności od położenia i stanu zdrowia potrzebujących. Czasami wyzwaniem jest dotrzeć na miejsce na czas, by ludzie nie dostali hipotermii. Kiedyś osoby w lesie czekały prawie dobę, bo nie dało się ich znaleźć i szybko dotrzeć do nich głęboko w lesie. Gdy pojawiają się rodziny z dziećmi, przeważnie są to większe grupy i bardzo ciężko jest im się przekraść niezauważonym przez służby, więc grozi im wywózka na Białoruś.
Człowiek z kijem i psami "chodził na uchodźców"
Białoruscy pogranicznicy pędzą ludzi do samego drutu i przepychają na pas przygraniczny. Stamtąd części uchodźców udaje się przedostać na polską stronę. W najgorszej sytuacji są ci, którzy nie mają telefonów. Nie wezwą pomocy. Patroli społecznych w lasach jest coraz mniej i głównie w ciągu dnia. W nocy nie ma mowy, żeby przedostać się do szlaków, którymi chodzą uchodźcy i je patrolować.
Grażyna: – Nocą za dużo jest służb, z których część napada na aktywistów. Są agresywni, grożą bronią. Niektórzy społecznicy, którzy mieli lufy przystawiane do głów, więcej nocą do lasu nie pójdą. Jest strach, trauma. Wśród umundurowanych bywają ludzie niezrównoważeni. Nie wiadomo nigdy, z kim masz do czynienia. Nie przedstawiają się, czują się kompletnie bezkarni. Mają władzę i napawają się nią.
Kiedyś we wsi jeden człowiek "chodził na uchodźców" z kijami i psami. Ku chwale ojczyzny. Zabierał na takie wypady kilkunastoletniego syna. Przebrany w moro szukał po lasach ludzi. – Gdy uchodźcy relacjonują, że Polacy biją, nie wiesz, czy nie trafili na takiego właśnie obrońcę granic – mówi Iwona, jedna z mieszkanek Białowieży związana ze środowiskiem aktywistów.
Już nie obcy z ekranu, tylko żywi ludzie
Czasami uchodźcy docierają do Białowieży, która jest położona na trudnym terenie. Jest tu wąskie gardło między wsią a rzeką Narewką. Łatwo wpaść, a ciężko przejść dalej lasem. Więc czasami wychodzą z lasu, pojawiają się ni stąd ni z owąd we wsi. Kiedyś jedna z mieszkanek znalazła śpiącego człowieka rano na progu domu.
Nie o wszystkich osobach udzielających pomocy uchodźcom wie środowisko mieszkańców aktywnie pomagających. Czasami przypadkiem zgłosi się osoba, która już od miesięcy zostawia w lesie rzeczy i żywność na własną rękę, poza grupą działającą w koordynacji z organizacjami.
Ludzie już nieco przywykli do tego, że uchodźcy są, ale też zmieniło się nastawienie. Początkowo było bardziej wrogie. To byli obcy, o których mówiło się w telewizji, że robią najazd na kraj. Trzeba było się bronić. Był realny strach przed wojną i poparcie dla utworzenia strefy. Ono nadal u niektórych jest. Ale większość, gdy spotkała już przybyszów, stanęła twarzą w twarz z konkretnymi osobami, zobaczyła ledwo żywych ludzi, zmieniła optykę. Na bardziej ludzką, miękką. Najwięcej jest nieradykalnych postaw. Ludzi, którzy i stoją murem za mundurem, ale i uchodźcę nakarmią, ogrzeją.
Oczywiście są osoby skrajnie nienawistnie nastawione do uchodźców i to wcale nie są ludzie niewykształceni. Można usłyszeć, że po co się tu pchają, niech sobie jadą do Arabii Saudyjskiej. Albo i gorzej, że trzeba kulkę w łeb wpakować. Jednak to są pojedyncze przypadki.
Aktywistka, która "przynosi wstyd"
Propaganda działa szczególnie w szkołach. Na placówkach widnieją banery z napisami "murem za mundurem". Dzieci muszą rysować laurki dla żołnierzy.
– Kiedyś z koleżanką odmówiłyśmy. Powiedziałyśmy, że nie chcemy rysować. Nauczycielka zawołała wychowawczynię, która działa w WOT. Kazała nam pisać życzenia. No to napisałyśmy, że życzymy mundurowym, aby przestrzegali prawa i nie wykonywali bezmyślnie rozkazów. Pani powiedziała, że źle napisane – mówi Ala, lat kilkanaście.
Ludzie z administracji, instytucji, szkół, pilnują "prawidłowych" postaw. W szkole uczy Katarzyna, aktywistka, która chodziła na wiele akcji w lesie. To ona opowiadała w telewizji o mężczyźnie, który "przez sześć dni pływał w rzece". Media prorządowe to obśmiały jako fikcję, ale to była niedokładnie przekazana prawda.
Uchodźca wraz z towarzyszami podążał drogą, którą były koryta okolicznych rzek. Takimi rzecznymi traktami podążali przez sześć dni, przemieszczali się wodą na różne sposoby. Działo się to w połowie października. Było chłodno, ale słonecznie. Słowa Katarzyny wyjęto z kontekstu i potraktowano bardzo dosłownie. Chodziło o podważenie prawdziwości historii z granicy – z Katarzyny w mediach zrobiono niewiarygodną bajkopisarkę. W szkole, w której uczy, w pokoju nauczycielskim powiedziano, że "przynosi wstyd".
Aktywiści miewają problemy, jeśli pracują w instytucjach państwowych, grozi im zwolnienie albo zdegradowanie. Trzeba mieć odwagę cywilną, żeby w tak małej społeczności na Podlasiu działać wbrew "oficjalnemu" nurtowi.
Palec na spuście gotów do strzału
Mieszkańcom niebiorącym bezpośrednio udziału w pomocy w akcjach w lesie ta sytuacja też już zaczyna oddziaływać na psychikę. Spotyka się mundurowych z bronią wszędzie.
– Raz widziałam na ulicy żołnierza w cywilnym ubraniu z bronią. Nawet do tego dochodzi – relacjonuje Ala.
Kiedyś jeden policjant wsiadł z karabinem do autobusu. Palec miał na spuście. – Pytam, czy musi tak trzymać tę broń – opowiada Grażyna. – Ja muszę być w gotowości do oddania strzału – brzmiała odpowiedź.
– Kontrole, ciągle kontrole, pytania, dokąd jadę i po co. A co ich to interesuje, po co? Niech sprawdzą papiery, samochód i tyle. Nie mają prawa zadawać tych pytań i żądać na nie odpowiedzi. Wszystko to się dzieje poza prawem. Nikt z patrolujących tak naprawdę nie wie, która służba jakie ma kompetencje, więc każdy bezmyślnie wykonuje rozkazy. Jak nie przepuszczać, to nie przepuszczać i tyle. A na jakiej podstawie? Bo taki rozkaz. To jest osobny kraj, tutaj siłą rządzą ludzie w mundurach – dodaje.
Iwona, pani w kwiecie wieku: – Kiedyś nie wytrzymałam i mówię – na skrobankę jadę, a potem będę wracała po aborcji. Inna znajoma wypaliła, że jedzie do ginekologa, bo ma upławy. Panów zamurowało. No ale jak pytają, po co, to niech się spodziewają różnych odpowiedzi.
Wszyscy zapomnieli o tym skrawku Polski
Utrudnienia dotykają w szczególny sposób osoby, które mieszkają tuż przed granicą strefy. Na przykład nie mogą pojechać do wsi do sklepu, muszą jeździć kilkanaście kilometrów, aż do Hajnówki. Albo nie mogły jeździć do pracy, jeśli pracodawca nie zatrudniał oficjalnie. Potem wszyscy trochę się przyzwyczaili, wypracowali metody, żeby jakoś wjechać, wyjechać. Ale mieszkańcy nie widzą końca tej sytuacji.
– Najgorsze jest to, że nie wiadomo, kiedy to wszystko się skończy. Żyjemy tu odcięci od świata, pilnowani przez służby, na ulicach ciągle ludzie z bronią. Nie wiadomo, jak długo jeszcze. W kraju inne głośne afery, pomału wszyscy zapominają, że jest kawałek Polski żyjący jak w dziwnym koszmarze – mówi Basia, jedna z mieszkanek Białowieży.
Czują się zostawieni samymi sobie z tą sytuacją. Jakby reszta kraju zapomniała, że jest obszar, na którym życie zostało wywrócone do góry nogami. Jak gdyby się wszyscy pogodzili z tym, że tak musi być. Przyzwyczaili się, temat granicy się znudził, spadł z czołówek. Już się nie klika, nikt się nie dopytuje, nie przeżywa.
Ludzie powinni tu przyjeżdżać
– Może gdyby w lasach zaczęto znajdować ciała, to ktoś by się zainteresował. Może. Albo i nie – słyszę od jednego z mieszkańców, Michała. – Gdy opowiadam znajomym spoza strefy o tym, jak my tu żyjemy, kiwają głowami, potakują, ale tak naprawdę nie rozumieją, jak to jest. Chciałbym, żeby więcej osób tu przyjeżdżało, poczuło to na własnej skórze. Chciałbym, żeby o nas nie zapominano. My nie widzimy końca tej beznadziei – dodaje.
– Uważam ze należy tu przyjeżdżać. W ramach nieposłuszeństwa obywatelskiego. Żeby pokazać, że nie zgadzamy się na stosowanie niekonstytucyjnych przepisów. Pokazać władzom, że ludzie patrzą im na ręce. Nawet w grupach pochodzić po lesie, żeby pokazać, że nam wolno to robić. Tylko zainteresowanie ludzi z pozostałych części kraju może uchronić nas przed przedłużaniem tego stanu w nieskończoność. A grozi nam to, że to potrwa jeszcze do jesieni – mówi Grażyna.
Święta bez pustego talerza, za to z miłosierdziem
W starej szkole w jednej z puszczańskich wiosek wszyscy szykują się do występu Teatru Węgajty. Po powrocie z kolędowania przy checkpoincie, na mrozie, ogrzewają się herbatą, częstują ciastem. Dzieci zachowują się jak dzieci, mają atrakcję, cieszą się, że coś się dzieje. Gdy udaje się uciszyć towarzystwo, zaczyna się przedstawienie. Są śpiewy, kolędy huculskie, ludowe grzechotki, spektakl angażuje widzów. Jest performance aktora i rzeźbiarza, Piotra Rogalińskiego z Teatru Węgajty.
Niewielkie rzeźby, które wykonał jeszcze przed czasem kryzysu, nazwane "Nie-zabawkami", nabierają tu na granicy nowego znaczenia. Małe drewniane figurki ludzkie składane są przez widzów przedstawienia do drewnianego korytka przy dźwiękach "Kolędy dla tęczowego Boga" Grzegorza Turnaua.
"Ach, jak pięknie się rodzić
Czy w Aleppo, czy w Łodzi
Ach, jak dziwnie się rodzić
W wodzie, chłodzie, o głodzie"
To tutaj odbyło się jedno z bardziej autentycznych Świąt Bożego Narodzenia, jakie mogłam oglądać. Prawdziwie świąteczna atmosfera. Było z czego się cieszyć – z kolędy, z tańca, z chwili normalności. Nie było suto zastawionych stołów, choinki, prezentów i pustego talerza. Ale była chwila radości i wspólnej zadumy wśród ludzi, którzy od miesięcy przechodzą piekło. Wbrew wszystkim i wszystkiemu niosą pomoc potrzebującym. Są wyczerpani psychicznie i fizycznie, a to czego doświadczyli zostanie z nimi do końca życia.
Nazajutrz przychodzi "pinezka z lasu". Idziemy. Nie potrzeba jedzenia ani rzeczy, tylko obecności – patrolu, który zbadałby sytuację. Do przejścia mamy kilka kilometrów w normalnym tempie. Las jest przepiękny. Przyprószony śniegiem, na którym co jakiś czas widać ślady zwierząt. Udaje się wypatrzyć łanie. Ludzi nie ma. Może przeszli. Patroli brak. Wracamy.
Wieczorem okazuje się, że jednak wpadli. Służb jest teraz dużo więcej niż uchodźców, więc przejść jest dużo trudniej. Drugi patrol też wpadł, pojawił się mandat. Uchodźców cofnięto na Białoruś. Możliwe, że nie przetrwają. Jutro też tak będzie i pojutrze również. Końca nie widać.
Imiona niektórych bohaterów tekstu zostały zmienione.