Film "o niczym", który jest o wszystkim. "Moje wspaniałe życie" to pochwała małego życia [RECENZJA]
Alicja Cembrowska
18 marca 2022, 18:32·3 minuty czytania
Publikacja artykułu: 18 marca 2022, 18:32
Jo po ostrym hamowaniu samochodem mówi: "Dam radę". Jej mąż odpowiada stanowczo: "Nie dasz rady". On siada za kółkiem, kolejny raz odbierając kontrolę Joannie.
Reklama.
"Moje wspaniałe życie" (reż. Łukasz Grzegorzek) miało kinową premierę 12 sierpnia 2021 roku, a w marcu 2022 roku pojawiło się na Netfliksie.
"Moje wspaniałe życie" to kameralne kino, które opowiada historię jednej rodziny.
Ale nie, nie, od razu wyjaśnię. "Moje wspaniałe życie" w reżyserii Łukasza Grzegorzka to nie jest film o okrutnym mężu tyranie, przemocy domowej i uciśnionej przez partnera biednej kobiecie. Witek (Jacek Braciak) jest w istocie facetem dosyć potulnym, ugodowym i łagodnym. Opanowanym aż do granic. Trudno nawet wyobrazić sobie, że mógłby na Joannę podnieść rękę. Już podnoszenie głosu przychodzi mu z trudnością.
Dlaczego zatem zaczęłam od tego mroźnego cytatu, który jest szybką wymianą zdań pomiędzy kierowcą (żoną Joanną) a pasażerem (mężem Witkiem)? Bo właśnie ten ostatni w symbolicznej scenie w samochodzie skupił w sobie sens całego filmu – oto siedzi sobie cichutko obok nas jakiś typ i usilnie powtarza "nie dasz rady, nie dasz rady". Można nazwać go mężem, przyjaciółką, matką, wewnętrznym "ja". Można nazwać go dowolnie, ale podejrzewam, że każdy z nas doskonale wie, o jaki głosik chodzi.
Nieraz ten głosik zmienia się w głosisko, a jego źródłem jest coś, co skrywa się pod hasłem "norma społeczna". Też to znacie, prawda? Musisz, powinnaś. Tak trzeba!
Coś na puste dni
"Każdy coś tam pewnie ma na pechowe, puste dni / Jakieś hobby, płytę, psa, stary list / Każdy chowa na ten czas coś, co mu pozwoli żyć" – śpiewa Ralph Kaminski w piosence "Pięć minut łez", która towarzyszy głównej bohaterce Joannie Lisickiej.
Joanna nazywana jest "Jo" i jest nauczycielką angielskiego. Na "pechowe, puste dni" Jo ma puste mieszkanie, w którym oficjalnie udziela korepetycji, a nieoficjalnie staje się sobą. Leży półnago na podłodze, pali jointy, tańcuje z kochankiem, dużo się uśmiecha. Mówiąc kolokwialnie: to w tym miejscu "odpina wrotki". To jest ten czas, który "pozwala jej żyć".
Co jednak fajne w filmie Grzegorzka: nie ma tu skrajności. Jo nie jest wielką uciśnioną matką Polką. Fakt, jak każda strażniczka domowego ogniska boryka się ze złośliwościami domowników, wiele obowiązków domowych musi realizować sama lub wskazywać palcem, co należy zrobić i miewa poczucie, że nikt jej nie pomaga, a pranie, gotowanie i sprzątanie są tylko na jej głowie, ale – podejrzewam, że w każdym domu zdarzają się takie aferki.
Reżyser nie popada jednak w przesadę, niepotrzebną hiperbolizację, nie rozbuchuje tych "domowych aferek" do nierzeczywistych rozmiarów. I to jest świetne – wszak życie samo w sobie jest już wystarczająco ciężkie. Taka decyzja fabularna sprawia, że "Moje wspaniałe życie" ogląda się jak film o nas samych. Lub o sąsiadach, których możemy usłyszeć zza ściany.
Rodzina jako centrum kosmosu
To film o mikrokosmosie, o jednej rodzinie, dla której jej własne historie i doświadczenia stanowią centrum Wszechświata. I przecież tak to działa: na co dzień najbardziej interesuje nas to, co dotyczy nas bezpośrednio. Wiecznie płaczące dziecko, nieporozumienie z żoną, syn popalający fajki. To są problemy!
Nie ma w "Moim wspaniałym życiu" większych tematów niż te, które są wielkie dla rodziny Lisieckich. Być może dlatego niektórzy piszą, że nie wiedzą "o co tyle hałasu" i dlaczego film ma tak dobrego oceny, skoro "jest o niczym".
Paradoksalnie dla mnie to stanowi o jego największej wartości. Reżyser nie szukał daleko, bo wie, że to, co najważniejsze dzieje się pod naszym nosem i po prostu za tym podążył – podobnie jak w "Kamperze" (2016) i w "Córce trenera" (2018). Grzegorzek robi kino kameralne. Pokazuje małżeństwo, które po latach związku zaczyna być znudzone sobą. Pokazuje matkę, która chce istnieć, ale i odgrywać role, ujawniać się ze swoimi emocjami, ze swoją zabawnością, spontanicznością, dzikością. Chce głośno się śmiać i kochać na podłodze.
Ale pokazuje też ojca, który wcale nie ma potrzeby przyjmowania nowych ról. Jest mu dobrze tak, jak jest – i "Moje wspaniałe życie" nie moralizuje tych różnych postaw, nie ustala, które i czy w ogóle któreś są lepsze lub bardziej pożądane. Przypomina jednak, że warto żyć po swojemu, dopieszczać swoje wewnętrzne dziecko i szukać własnej drogi. Czy miałaby ona przebiegać przez wielki Nowy Jork, czy niewielką Nysę w województwie opolskim.