"To nie ma prawa się wydarzyć. To nie powinno się dziać. Musi
być jakiś sposób. Musi się coś stać, byle tylko nie było
wojny, żeby nikt nie zginął, żebyśmy nie stracili niczego, w
szczególności siebie nawzajem".
Iga Świątek wygrała trzynasty mecz z
rzędu. Chelsea Londyn awansowała do ćwierćfinału Ligii Mistrzów. Polska zagra w Mistrzostwach świata w Katarze. Kolejna oscarowa noc przeszła do historii. Szef
kuchni Arnaud Donckele został nagrodzony trzema gwiazdkami Michelin dla restauracji Plénitude - Cheval Blanc Paris.
Świat
się nie zatrzymał. Nie
dla większości z nas...
Takich ran nigdy nie widziałem
–
Jestem neurochirurgiem, miałem do czynienia z różnymi ranami, np. powypadkowymi, więc wydawało mi się, że widziałem
wiele, ale prawda jest taka, że rany
wojenne, to coś zupełnie innego. Takich nie widziałem nigdy, nigdy w takiej skali. To zupełnie inna medycyna. Dla współczesnego lekarza, który nie pracował tam, gdzie jest konflikt zbrojny, tak naprawdę oznacza to szok – mówi dr Łukasz Grabarczyk.
Dr Grabarczyk to neurochirurg, który na co dzień operuje i leczy pacjentów w Olsztynie. Postanowił jednak pojechać do Lwowa, aby pomagać w pracy tamtejszym medykom.
Do lwowskiego szpitala trafiają żołnierze prostu z frontu – głównie z Mariupola i Charkowa, ale też z Kijowa. Na oddziałach przebywają dziesiątki pacjentów.
Dziesiątki osób z bardzo rozległymi ranami. Te postrzałowe też się zdarzają, ale zdecydowana większość to rany powstałe w wyniku ostrzału artyleryjskiego, ataków bombowych i rakietowych.
– To są przede wszystkim młodzi ludzie, młodzi mężczyźni, a właściwie jeszcze chłopcy. Pacjenci np. z urwanymi kończynami, z olbrzymimi poparzeniami albo z fragmentami wbitej w ciało rakiety, która eksplodowała blisko. Osobie, która nie jest lekarzem, ciężko byłoby utrzymać się na nogach, gdyby zobaczyć taką ranę. To jest coś, co właściwie nie zdarza się w szpitalach w normalnym czasie. To jest medycyna wojny. My w Polsce praktycznie nigdy nie widujemy choćby ran postrzałowych, czyli małej dziury wlotowej i dużej dziury wylotowej – zaznacza rozmówca.
Brutalność tej wojny w takim miejscu widać jak na dłoni. Ludzie okaleczeni już na zawsze niejako obrazują to, co naprawdę dzieje się w Ukrainie.
– Po ich obrażeniach widać było, że te walki są naprawdę ciężkie. My czasami oglądamy to w telewizji, obgryzamy paznokcie, ale mimo wszystko nie zdajemy sobie sprawy, jak straszna jest to wojna, jaki to koszmar – podkreśla dr Grabarczyk.
Pod gruzami
Ciągłe bombardowania, masowe groby, miasto usiane krzyżami niczym jeden wielki cmentarz... Jeszcze kilka tygodni temu takie opisy istniały jedyne w książkach, archiwalnych artykułach i w głowach tych już nielicznych żyjących, którzy doświadczyli dramatu II wojny światowej. Jeszcze kilka tygodni temu chyba nikt nie przypuszczał, że będzie się to działo tuż obok nas.
Irpień. Przy ławce w parku stoi torba, być może z zakupami. Wszędzie są pióra gołębi. Przy powalonym przez wybuch drzewie leży starsza kobieta... Tak, to z pewnością ciało starszej kobiety, choć nie widać twarzy. Leży tu już kilka dni.
– Chyba nie wyrabiali się ze zbieraniem wszystkich ciał, tak mi się wydaje. Jedno oddalone było od drugiego o 50 m. Parę przecznic dalej kolejne ciało, to zastrzelony zaraz obok swojego samochodu mężczyzna – mówi fotoreporter Maciej Stanik.
– Rodzina często nie wie, co się dzieje z bliskimi. Jedyną informacją mogą być właśnie zdjęcia. Mogą rozpoznać kogoś choćby po ubraniu. Dostałem wiadomość, pytanie, czy mam zdjęcie, na którym widać twarz tego mężczyzny przy samochodzie. Nie mam, nie robię takich. Zresztą miałem wtedy tylko chwilę, bo było niebezpiecznie. Człowiek, który nas wiózł, kazał szybko się zbierać – podkreśla.
Maciej pojechał do Ukrainy w pierwszych dniach wojny. Wrócił do Polski po miesiącu, ale tylko na chwilę – załatwić wszystkie niezbędne sprawy. Teraz znowu jest tam. W czasie tej krótkiej chwili zdążył jednak opowiedzieć, co widział.
– Niedaleko parku był budynek mieszkalny. Po ostrzale
rakietowym cały czas znajdowały się w nim zwłoki, gdzieś pod gruzami zawalonego piętra. Nie można ich było wydostać. Jednocześnie na dole ludzie gotowali obiad. Przebywali w piwnicy na czas ostrzału – opisuje Maciej.
– Po niektórych osobach widać załamanie. Zdają sobie sprawę, że to, na co
pracowali całe życie, właśnie jest niszczone – dodaje.
Chcą stanąć na nogi, żeby się bić
– Był tam młody chłopak, dzieciak, który stracił rękę, była urwana w ramieniu. Podchodzi się do takiej osoby z pewną ostrożnością, bo wiemy, że to, co się zdarzyło, jest dla niego trudne, nie wiemy, co myśli. Współczujemy mu. A on radośnie przybija piątkę drugą ręką i mówi: A co pan się tak martwi? Mnie urwało rękę, a nie humor. To było coś, co mnie rozbiło zupełnie – opowiada dr Łukasz Grabarczyk.
Lekarz mógłby przytoczyć jeszcze wiele podobnych historii. Jak podkreśla, ci mężczyźni byli niesamowici. Mimo tego, co ich spotkało, nadal mieli wolę walki, chcieli wracać, żeby wspierać innych żołnierzy i bronić ojczyzny.
– Niesamowita jest siła tych ludzi, morale, oni wszyscy, szczególnie żołnierze z Mariupola, chcieli się bić. Chcieli, żeby jak najszybciej jakkolwiek postawić ich na nogi, bo chcą wracać walczyć – podkreśla rozmówca.
– W większości są to mężczyźni i, jak to mężczyźni, tak łatwo nie
otwierają się przed kimś innym. Choć jednocześnie się wspierają. Często wspominają również o tym, że na szczęście ich rodzina jest bezpieczna za granicą, a oni są tu po to, żeby właśnie się bić, bo to jest ich misja – dodaje neurochirurg.
Widziałem też momenty szczęścia
– Nie widziałem takiego dramatu wcześniej,
jeśli chodzi o ludność cywilną. Ludność, która w panice zostawia cały
swój dobytek. W Irpieniu, gdzie udało nam się raz wjechać na początku marca, zaraz przy trakcji kolejowej zobaczyliśmy ogromny dym, to był pożar budynku
jednorodzinnego, w który trafił pocisk. Mężczyzna stracił w zasadzie cały swój
majątek. Szukał pomocy straży
pożarnej, powtarzał "Gdzie ci strażacy? Gdzie ci strażacy?". A ich nie
było, nie przyjeżdżali – mówi fotoreporter.
To nie pierwszy raz, kiedy Maciej pracuje w strefie wojny, w obszarze konfliktu zbrojnego. Jednak ta wojna wygląda inaczej.
– Półtora roku temu byłem w miejscu, gdzie pracowała artyleria, gdzie latały drony, ale wydawało mi się, że jest to na mniejszą skalę. Tak przynajmniej
to odczuwałem – zaznacza.
Dramatycznym momentem była choćby ucieczka ludzi z Buczy, Irpienia, Hostomela. Przeprawa przez wysadzony wcześniej most. Wysadzony przez Ukraińców, aby rosyjskie czołgi nie wjechały do miasta.
– Ludzie stali pod tym mostem, czekając,
żeby przejść po kładce co chwilę zalewanej przez wodę. Matki z dziećmi, wiele osób ze zwierzętami, starsi, czasami niedołężni, bo ewakuowano też dom starców. Przewożono ich na taczkach, na wózkach inwalidzkich, przenoszono na noszach. Ci ludzie byli przerażeni. W oddali słychać było wybuchy, było widać dym. Pociski spadały nieopodal mostu – opisuje rozmówca.
– Nawet ciała były ewakuowane. Pamiętam, jak przyjechali jakąś furgonetką i przenosili je na noszach. To były naprawdę dramatyczne sceny - z tych, które ja widziałem, bo rozumiem, że były i dramatyczniejsze, jak choćby chowanie ciał w masowych grobach – dodaje.
Maciej widział też momenty szczęścia. To było właśnie wtedy, kiedy udało się przekroczyć most, znaleźć się po drugiej stronie. Ci, którym pomagano, całowali innych po rękach.
– Czasami zdjęcie nie jest najważniejsze. Można aparat odłożyć i
pomóc. Zrobisz kolejne – słyszę od fotoreportera.
Co jeszcze utkwiło mu w pamięci? Autokar, który zabierał dzieci ze szpitala dziecięcego. Dzieci chore na nowotwory. W oknach oddziałów stały kobiety, pewnie lekarki, pielęgniarki. Machały małym pacjentom i płakały.
Operacja za operacją, pacjent za pacjentem
– W szpitalach toczy się wojna. Front, można powiedzieć, w
tej chwili jest również i tam. Ci wszyscy ranni trafiają do Lwowa, ponieważ Rosjanie bombardują szpitale na Zachodzie, a więc nie można tam leczyć.
Lekarze nie mogą wykonywać swojej pracy – podkreśla dr Grabarczyk.
Lekarz przyznaje, że silniejsze emocje towarzyszyły mu dzień lub dwa, gdy był w lwowskim szpitalu po raz pierwszy w czasie tej wojny. Później człowiek uczy się funkcjonować w takiej rzeczywistości. Nie da się do niej oczywiście przyzwyczaić, ale wpada się w pewien rytm i po prostu robi wszystko, aby ratować ludzi.
– Lekarze pracujący we Lwowie są niesamowici.
Non stop pracują. Właściwe przez wiele dni nie wychodzą ze szpitala. Wiedzą, że cały czas są potrzebni. I naprawdę nie widać po nich zmęczenia. Są w dobrych humorach, są skoncentrowani, świetnie nastawieni, wykonują operację za
operacją, pomagają pacjentowi za pacjentem – zaznacza neurochirurg.
Fantastyczni ludzie, wyjątkowi specjaliści, którzy wiedzą, co robią i doskonale się uzupełniają – wylicza dalej dr Łukasz Grabarczyk i dodaje, że ci lekarze mają świadomość, że dziś leczą, ale za chwilę mogą być na miejscu żołnierzy, mogą biegać z karabinem.
– Pamiętam, że gdy dojechałem do
Lwowa, nie wiedziałem, gdzie jest szpital. Mój przyjaciel powiedział, że nie
może po mnie przyjechać, ale wysłał swoją żonę, która jest w zaawansowanej
ciąży. Ona mnie przywiozła. Okazało się, że to małżeństwo nie wiedziało się już od kilku dni. Mogli zobaczyć się przez krótką chwilę, kiedy po mnie wyszedł. Lekarze, pielęgniarki nie widują się ze swoimi
rodzinami, bo cały czas pracują – mówi rozmówca naTemat.
– Nie udało się ich nawet na kolację wyciągnąć. Okazywało się, że np. przyjechał kolejny pacjent z jakimś odłamkiem wbitym w ciało, więc zostawali. Bywało i tak, że, kiedy mieli wychodzić, pojawił się alarm bombowy, trzeba było się chować. Mijały kolejne godziny i już właściwie nie było sensu opuszczać szpitala – podkreśla dr Grabarczyk.
Happy Land
W Kijowie było raczej pusto. Choć można było zobaczyć długie kolejki do
aptek, do banków, a rano do sklepów. Kiedy był tam Maciej, wciąż funkcjonował też supermarket, ale na półkach brakowało chleba, wody, różnego rodzaju puszek i papierosów.
Z kolei na przedmieściach Kijowa fotoreporter trafił na osiedle bardzo ładnych domów. Niektóre nadal były nienaruszone. To osiedle nazywa się Happy Land.
– W co drugi, może trzeci dom trafiła rakieta. Właściciel jednego z nich, pan Władimir, zaprosił nas, żeby pokazać zniszczenia. Całe piętro było spalone. Gdy mówił o pokoju dzieci, odwracał wzrok i powstrzymywał łzy – opisuje.
Mężczyzna był też w schronach w Kijowie. Zapamiętał, że nawet w tak niewyobrażalnie trudnej sytuacji ludzie czasami próbują żartami rozładować emocje. Zapamiętał również, że wszyscy pomagają sobie nawzajem i że w pewnym momencie na wycie syren zaczęto zwracać coraz mniej uwagi.
– Spotkaliśmy też zagraniczny legion, Amerykanów, Brytyjczyków,
Gruzinów. Widać było, że są wyszkoleni nawet po sposobie, w jakim się się poruszali – dodaje.
Szpitale są twierdzami
– Ludzi dobrej woli nie brakuje, ale niosąc pomoc powinniśmy zorientować się, czego dokładnie potrzeba, co oczywiście nie jest najłatwiejsze, bo nawet władze danego regionu nie do końca mają świadomość, co w tych szpitalach się dzieje. Czasami kupujemy i dostarczamy rzeczy, które
już zostały dostarczone. Każdemu
wydaje się, że niezbędne są koce, rękawiczki, maseczki, ale to już tam jest. Ukraińskie szpitale są naprawdę dobrze wyposażone. Z tym nie ma problemu – zaznacza neurochirurg.
Co oczywiste, dr Łukasz Grabarczyk, pracując z kolegami ze Lwowa, dowiedział się, co mogłoby wesprzeć walkę lekarzy o ratowanie życia i zdrowia pacjentów.
– Obecnie staram się zorganizować szpitalom urządzenia VAC do
aspiracyjnego leczenia ran. Te rany są duże, a przy
użyciu takiego urządzenia goją się dużo szybciej. Tych pacjentów nie tylko trzeba leczyć, ich trzeba leczyć szybko,
ponieważ kolejni nadjeżdżają – mówi neurochirurg.
– W tej chwili mam problem z zamówieniem tego w Polsce. Staram się
sprowadzić je z zagranicy i dostarczyć do Lwowa. Jeśli ktoś ma dostęp do aparatów VAC, może jakiś szpital będzie wymieniał stare urządzenia, to proszę o kontakt np. poprzez
mój profil na Instagramie. Zobaczymy, jak dalej będzie się wszystko rozwijało. Będziemy starali się rozwiązywać
problemy poszczególnych szpitali w różnych miejscach – dodaje.
Rozmówca naTemat nie może powiedzieć, gdzie dokładnie pomagał, w którym szpitalu. Jak podkreśla, placówki są tak przekonfigurowane, aby nie można było ich zidentyfikować. Wszystko oczywiście ze względów bezpieczeństwa.
– Rosjanie cały czas bombardują szpitale. Byłem proszony, żeby nie wskazywać, który to szpital leczy żołnierzy i wojskowych. Można powiedzieć, że szpitale w tej chwili są twierdzami. Są zabezpieczone. Ukraińcy boją się zamachowców, boją się szpiegów. I słusznie. Nawet słyszałem taki żart, że trudniej przedostać się do szpitala, niż przez granicę polsko-ukraińską – podkreśla dr Łukasz Grabarczyk, który chwilę po naszej rozmowie kolejny raz pojechał do Lwowa.
Czy warto ryzykować?
Maciej też odczuwa strach. Trudno, żeby było inaczej, skoro w domu, w Polsce jest ktoś, kto na niego czeka. W jego głowie pojawiają się myśli, analizy, czy warto pojechać w jakiś rejon, czy to będzie bezpieczne? Pojawiają się wątpliwości, czy warto ryzykować, jakie zdjęcie tam zrobi i czy to zdjęcie cokolwiek wniesie?
– Idąc ulicą, słysząc artylerię, rozglądasz się, gdzie mógłbyś
ewentualnie się schować, czy jest jakiś okop, rów, jakaś ściana. To takie podstawy, których chyba nauczyli mnie bardziej doświadczeni
koledzy: trzymaj się blisko ściany – wyjaśnia rozmówca naTemat.
W Ukrainie, w trakcie kilku tygodni trwania wojny, zginęli lub zostali ranni dziennikarze i dziennikarki, operatorzy kamer. Zginęła też 24-letnia tłumaczka.
– Wtedy, kiedy zginął Brent Renaud, tak jak wielu innych dziennikarzy i my wjeżdżaliśmy do Irpienia. Nie było już tylu ewakuowanych ludzi, czasami w obie strony jeździły puste samochody. Doszliśmy do ronda na obrzeżach, gdzie był check point
ukraińskiej armii i poprosiliśmy jakiegoś żołnierza, żeby
nas zabrał do miasta. Słyszeliśmy ostrzały – opowiada Maciej.
– Objechaliśmy miasto i wróciliśmy na przedmieścia. Po chwili przyszli żołnierze z obrony terytorialnej i kazali wyłączyć
aparaty. Nie można było robić zdjęć. Nie wiedzieliśmy za bardzo, co się
dzieje. Podjechał biały samochód - do tej pory nie mam pojęcia, czy to było ciało Brenta, czy kogoś innego - i jeden z wojskowych podszedł do jednego z dziennikarzy, pokazał mu jakiś dokument, może prawo jazdy, z imieniem i nazwiskiem Renauda. Trafił pod ostrzał, kiedy i my tam
byliśmy – mówi fotoreporter.
"Z każdym dniem napięcie rośnie, do tego stopnia, że pod koniec
sierpnia powietrze wydaje się wręcz naelektryzowane strachem.
Jakimś cudem ludzie w obliczu niebezpieczeństwa stają się dla
siebie milsi. Niewesoło uśmiechają się do siebie na ulicach,
jakby dawali sobie nawzajem do zrozumienia, że zdają sobie sprawę
z sytuacji, że odczuwają podobny lęk i że wspólnymi siłami,
pomagając sobie, będziemy w stanie przetrwać, że musimy trzymać
się razem. I staje się jasne, że nic tak ludzi nie scala, nie
cementuje jak wspólny wróg".
W tekście wykorzystano fragmenty książki Niny Majewskiej-Browm "Ostatnia 'więźniarka' Auschwitz". Wydawnictwo Bellona.