Znamy go na pamięć, ale i tak obejrzymy po raz setny. Dlaczego Polacy tak kochają "Znachora"?
Alicja Cembrowska
13 kwietnia 2022, 12:44·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 13 kwietnia 2022, 12:44
"Proszę państwa, Wysoki Sądzie. To jest profesor Rafał Wilczur" – jeżeli ktoś nie zna tych słów, to zapewne po prostu się jeszcze nie urodził. "Znachor" w telewizji leci na okrągło.
Reklama.
Jak to jest możliwe, że nikomu nie przeszkadza, że "Znachor" wciąż jest chętnie emitowany na antenie polskich kanałów telewizyjnych, a najczęściej w święta niczym "Kevin sam w domu"?
Ba, wszyscy się z tego cieszą? Jak to się stało, że Polacy jak jeden mąż pokochali historię profesora Wilczura? I jeżeli pada tytuł "Znachor", to nikt w towarzystwie nawet nie śmie przebąknąć, że to "melodramatyczna chała"?
Fakt, trudno znaleźć inną rzecz, która tak silnie łączyłaby Polaków, jak uwielbienie do filmu Jerzego Hoffmana.
Ależ płakali
Polacy płaczą na "Znachorze" od 40 lat. Dosłownie. 12 kwietnia 1982 roku pierwsi widzowie zaczęli wychodzić z kin zapłakani, chociaż pierwsze recenzje dziennikarzy nie były zachwycające. Trudno się w sumie dziwić – melodramat to gatunek raczej niedoceniany i traktowany z przymrużeniem oka.
– Ja pamiętam, jak była premiera tego filmu, to nie były dobre recenzje. Pamiętam, jak usłyszałam, że to jest "gówienko lukrowane dla kucharek". Kałużyński chyba coś takiego napisał. Ale jednak w tym filmie coś takiego było, że jak był stan wojenny, to pamiętam, czołgi jeździły po rynku w Krakowie, w maju to było, a ludzie wychodzili zapłakani z kina, że Marysia sierotka znalazła tatusia – mówiła Anna Dymna w filmie wspomnieniowym.
Faktycznie. Melodramat zostaje potraktowany pobłażliwie. Wspomniany Zygmunt Kałużyński pisał kierując swoje słowa do reżysera: "Był pan chłopcem szalenie utalentowanym i doszedł pan do sławy, forsy i szacunku. Czy nie mógłby pan również zrobić wartościowego filmu?".
"Jedna 'Trędowata' była do zniesienia, ale protestuję przeciwko córce 'Trędowatej', synowi 'Trędowatej', wnukom 'Trędowatej' oraz całemu dalszemu renesansowi subkultury dla kucharek sprzed pół wieku, w co zaangażowano główne środki artystyczne naszego kina, produkując cykliczne bigosiki z marcepanu i gówienka, malowane jajeczka częściowo nieświeże" – kontynuował Kałużyński.
Krytyka mocno skupiała się na reżyserze, który był już po "Trędowatej" i "Potopie". Również Jerzy Płażewski wytykał, że Hoffman "bez żenady dąży do sukcesu kasowego", ale tłumaczył jednocześnie, że "nie widzi w tym nic zdrożnego".
Po latach można wysnuć wniosek, że twórca zawsze musi ufać swojej intuicji, a intuicji Hoffmana w tym przypadku świadczy o jego geniuszu. Reżyser wiedział, co robi i czuł, że powrót do powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza z 1937 roku to dobry pomysł. Że widzowie już zapomnieli przedwojenną filmową adaptację Michała Waszyńskiego i pora dać im te same emocje, ale w nowej foremce.
Trudno jednak doszukiwać się tutaj historii "od zera do bohatera". Krytyczne głosy były nieliczne i słychać je było głównie wśród recenzentów. Od pierwszych pokazów "Znachor" skradał serca Polaków, a to przecież najważniejsze – aprobata widzów. I jest tak do dziś. Nawet jeżeli pojawiają się nieśmiałe zaczepki, że to takie "6/10" lub że "nadmiernie wykorzystano transfokację, czyli zmiennoogniskowe obiektywy, które umożliwiają zmianę planu w trakcie trwania jednego ujęcia". Albo że niektórzy aktorzy "irytują nadużywaniem środków wyrazu".
Odys Korczyński z portalu Film.org.pl stwierdził, że produkcja jest "raczej nieskomplikowaną i dość płytko zaprezentowaną historią, miejscami aż nazbyt specjalnie łzawą pod publiczkę" a film Hoffmana "traktuje widza jak niezdolnego do odczytania moralnych dwuznaczności wymyślonych przez autora powieści 'Znachor'". Kalina Mróz z "Gazety Wyborczej" zwracała natomiast uwagę, że "po latach trudno dać wiarę udanym operacjom przeprowadzanym przez Wilczura po kilkunastu latach bez praktyki" i w filmie "rażą naiwne zbiegi okoliczności i przesłodzone zakończenie".
Aż kusi, żeby zapytać: "No i?".
Krytyka swoje, widz swoje
Powyższe zarzuty nie są oczywiście wyssane z palca. Ba, zapewne wielu z nas by się z nimi zgodziła, gdyby tylko komuś chciało się poważnie dyskutować o technikaliach i fabularnych niuansach, gdy trzeba donosić kolejne opakowania chusteczek i kibicować Rafałowi Wilczurowi. Nie da się przecież ukryć, że "Znachor" jest łzawy, wzruszający i bazuje na bardzo uniwersalnych emocjach, więc trudno, żeby nie poruszał mas.
Widzowie wiedzą swoje. Na "Znachorze" płaczą kolejne pokolenia. Starsi i młodsi wymieniają na jednym wdechu sceny, które rozwalają ich na łopatki. Poza kultowym już zdaniem Fronczewskiego na sądowej sali jest to moment wpadnięcia hrabiego Leszka Czyńskiego (w tej roli rozpoczynający karierę w zawodzie Tomasz Stockinger) z różami do zapłakanej Marysi Wilczurówny (Anna Dymna) i pierwsze kroki Wasylki (Artur Barciś debiutował tą rolą na dużym ekranie) po operacji.
Z tymi dwoma scenami związane są anegdoty, o których aktorzy opowiedzieli we filmie wspomnieniowym po latach. Prace nad "Znachorem" trwały bowiem w niespokojnych politycznie czasach, a wiele produktów było dobrami luksusowymi, do których dostęp wcale nie był taki prosty.
– W sklepach nie ma nic, róże są tylko na Polnej (...), a my kręciliśmy w Bielsku [Podlaskim]. Reżyser Hoffman powiedział: "jutro, proszę państwa, kręcimy scenę z różami, rekwizytor do mnie" – wspominał Tomasz Stockinger. Reżyser zażyczył sobie najpiękniejsze róże, jakie są w Bielsku. Następnego dnia otrzymał jednak pięć smętnych badyli, bo w całym mieście nie udało się znaleźć ładnego bukietu. – Albo zdjęcia zostaną zerwane, albo będą takie kwiaty jak trzeba – mówił Hoffman.
I tak wysłano taksówkę do Warszawy, na wspomnianą Polną. Nikogo zapewne nie trzeba przekonywać, że było warto...
Pomyślne rozwiązanie sprawy zapewne ucieszyło również główną parę, bowiem jak wspominał Stockinger, on i Anna Dymna "bardzo lubili sceny całowania" i "często prosili, żeby jeszcze jedną próbę zrobić". – Myślę, że mieliśmy z Anią tak zwaną chemię – mówił aktor i nie ukrywał, że koleżanka z planu bardzo mu się podobała.
Artur Barciś wspominał natomiast, że dla niego plan "Znachora" to był absolutnie nowy świat. Aktor dopiero zaczynał karierę i jeszcze wielu rzeczy nie wiedział. Zastanawiał się na przykład, jak zostanie rozwiązana kwestia chorych nóg jego bohatera – w tym przypadku nie zdecydowano się na charakteryzację, a zatrudniono człowieka z niepełnosprawnością.
Prosta/trudna historia
"Znachor" to w istocie prosta, ale i szalenie trudna opowieść. W mojej ocenie tutaj właśnie należy szukać tajemnicy sukcesu tego filmu. Wzrusza nas historia dziewczynki wychowanej bez taty, wielka miłość młodych i cudowne powroty do zdrowia, które są niejako symbolem nowego życia.
Ale chodzi też o coś innego. O dobroć i ciepło. W jednej rozmowie zwróciła na to uwagę Anna Dymna. Aktorka mówiła, że cała ekipa ciężko pracowała, ale jednocześnie praca ta odbywała się w bardzo przyjemnej atmosferze. Były lata 80., ludzie dość mieli zła wokół siebie. Potrzebowali historii, która ich zaangażuje, porwie, a jednocześnie nie będzie na poziomie epickich "Potopów" i innych "Krzyżaków".
Coś mi się wydaje, że Jerzy Hoffman – nawet jeszcze o tym nie wiedząc 40 lat temu – zrealizował tak zwany "comfort movie". Produkcję, którą włączamy, gdy nam smutno, źle i zimno. Gdy chcemy przypomnieć sobie, jak ważna jest miłość. I bycie dobrym. I uczciwym. I że ostatecznie to są wartości najważniejsze w życiu.