– Dziewczyna ma prawo wiedzieć przed randką, ile wzrostu ma facet. Nie oszukujmy się, matka natura po to stworzyła mężczyzn i kobiety inaczej, by ci pierwsi byli więksi i wyżsi, a nie karłowaci. Dlatego zawsze przed randką pytam o centymetry. Niektórzy kłamią, ale to kłamstwo szybko wyjdzie. Chciałabyś zresztą, żebyś nie mogła przy swoim facecie złożyć szpilek? – słucham od znajomej i z każdym zdaniem mam poczucie, że podobny monolog w drugą stronę, by nie przeszedł. Kobietom więcej uchodzi na sucho?
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Heightism" to pojęcie stworzone przez amerykańskiego socjologa Saula Feldmana, w który w swojej pracy z 1971 roku opisał problemy, z którymi muszą mierzyć się niscy mężczyźni.
W badaniach przeprowadzonych w 2018 roku w Nowym Jorku 98 proc. kobiet przyznało, że nie poszłoby na randkę z mężczyzną, który ma mniej niż 175 cm wzrostu.
Mężczyźni są dyskryminowani ze względu na wzrost, a żarty z ich wyglądu, jak i zarzuty ze strony płci przeciwnej są społecznie akceptowane.
W rozmowie z Agnieszką Woźniak-Starak i Ewą Drzyzgąo Tomie Cruise'e dziennikarka wyznała, że nie przepada za nim, a jedyny film, który jej się podoba, to właśnie "Top Gun". Potem stwierdziła, że Cruise jest dla niej mało męski ze względu na wzrost.
"Nigdy nie uważałam, że jest szczególnie przystojny. Dla mnie mężczyzna, który ma 170 cm wzrostu... no trudno o nim mówić, że jest przystojny" - powiedziała, by na koniec dodać, że aktor ukazujący się w towarzystwie partnerki "wyższej o głowie" nie przekonuje o swojej męskości.
W sieci zawrzało, a dziennikarce zarzucono heightism, czyli dyskryminację ze względu na wzrost, a dokładnie deprecjonowanie mężczyzn ze względu na zbyt małą liczbę centymetrów. Ale tak szybko, jak pojawiły się zarzuty w stosunku do niej, tak szybko pojawili się jej obrońcy, a raczej obrończynie, przekonujące, że wymaganie od faceta konkretnego wzrostu jest w pełni naturalne.
Powoływały się na teorie psychologów ewolucyjnych, zgodnie z którymi kobieta szuka najsilniejszego (i największego) samca. (A mężczyzna kobiety o pełnych piersiach, szerokich biodrach i wcięciu w tali – ale tego już nie dodawały).
Wtedy przypomniała mi się dalsza część stwierdzenia "prawdziwy mężczyzna zaczyna się od 180 cm", a brzmiała ona "a prawdziwa kobieta kończy na 50 kilogramach". I co ciekawe, tylko jedno z tych stwierdzeń można dzisiaj powiedzieć na głos bez ryzyka zlinczowania.
A właściwie tylko jedna płeć ma do tego prawo. Kobietom krytyka wzrostu mężczyzn nie tylko uchodzi na sucho. Popierana jest teoriami o matce naturze, kulturowym porządku i odwiecznych różnicach między silnym i postawnym chłopem, a wiotką jak trzcina kobietką.
Co jednak naturalnego jest w odbieraniu komuś atrakcyjności i podkopywaniu jego pewności siebie tylko i wyłącznie z powodu różnicy centymetrów? Mężczyźni, którzy nie przekroczyli "świętej granicy 180 cm" podkreślają, że wiele razy spotkali się nie tylko z odrzuceniem sercowym, lecz także z kompletnym niedocenieniem w życiu. A ich znienawidzone pytanie o liczbę centymetrów pojawia się średnio jako... drugie w każdej rozmowie online. Zaraz po tym, jak mają na imię.
"Jeśli masz mniej niż 180 cm, nie pisz"
A na początku był Tinder. Bo w dzisiejszych czasach większość historii miłosnych zaczyna się w internecie. A tam, o ile można zobaczyć zdjęcia sylwetki czy twarzy (biorąc poprawkę na filtry, wyszczuplające pozowanie, makijaż i różnego rodzaju triki poprawiające nasz wygląd), o tyle trudno wywnioskować, jakiego wzrostu może być partner.
Znajomi mężczyźni mówią mi wprost, że pytanie o wzrost jest jednym z pierwszych, które dostają w każdej rozmowie z obcą internautką. I na to pytanie jest tylko jedna prawidłowa odpowiedź: "oczywiście więcej niż 180 cm"!
Niektóre polujące do tego stopnia nie chcą tracić swojego czasu na "karłów i konusów" (cytaty z rozmów na Tinderze), że już w swoim opisie zamieszczają bardzo konkretną informację na temat swoich upodobań, która brzmi: "jeśli masz mniej niż 180 cm, swipe w lewo", "mniej niż 180 cm? Sorry, lubię nosić szpilki".
27-letni Bartek mówi, że do dziś ma ciarki, gdy przypomina sobie, jak kasjerki w sklepie i koleżanki jego mamy zaczepiały go słowami: "jaki śliczny z ciebie chłopiec". Ten miał wtedy jakieś 15 lat i ostatnie, czego chciał jako zbuntowany i zakompleksiony nastolatek, to usłyszeć, że jest "słodkim chłopaczkiem".
– Ze względu na wzrost jestem singlem od wielu lat i chciałbym już ułożyć sobie życie. Na Tinderze jestem niemalże wykluczony, tam poszukują innych partii, takich powyżej 180 cm wzrostu. Na jednym z pierwszych pytań, na tym o wzrost, zawsze przegrywam. Przywykłem do nagłego usuwania par i braku kontynuacji rozmowy. Ja mam tylko 168 cm wzrostu i za każdym razem dostaję kosza. Bo cytując „z karłem się nie umówię, zapomnij!” – wyjaśnia.
Mężczyzna zdaje sobie sprawę ze swoich zalet i podkreśla, że ma dosyć słuchania od znajomych "złotych porad", zgodnie z którymi jego wzrost nie może być realnym problemem. Pocieszanie ma go przekonać, że to z innych powodów nie może znaleźć sobie drugiej połówki.
– Dobrze zarabiam, mam auto i poukładane w głowie, a do tego jestem zabawny i potrafię rozkręcić najnudniejszą imprezę. Zazwyczaj niscy faceci są duszami towarzystwa i mistrzami żartu, sam zacząłem to dostrzegać. Wzrost jest moim głównym kompleksem i nie mogę z tym nic zrobić. Taki się urodziłem, takie mam geny w rodzinie — wyjaśnia.
Wzrost dla wielu mężczyzn stał się kompleksem i obsesją, która dosłownie zdefiniowała ich życie miłosne i relacyjne. Na anonimowym forum na temat randkowania poznaje 33-letniego Dominika.
Kompleksy stworzyły w nich kobiety
Historię swojego kompleksu opisuje na kilka stron, analizując podejście kobiet do niego, zastanawiając się, gdzie szukać jak najniższej partnerki i czy można określić typ osobowości kobiety, która zdecyduje się umówić na randkę z mężczyzną niższym o kilkanaście centymetrów.
Mówi mi, że w realu zupełnie nie randkuje, bo jak zbadał "na 100 zagadanych przez niego dziewczyn na randkę zgadza się kilka", a na spotkaniu i tak wchodzą na temat jego wzrostu.
– Próbowałem w necie, tam nawet dostanę serduszko i rozmowa się klei do tego stopnia, że czytam: "naprawdę przyjemnie się mi z Tobą rozmawia, dawno z nikim tak mi się nie pisało, jesteś interesujący, kiedy się spotkamy?". Potem jednak pada pytanie o wzrost i czar pryska. Po udzielonej przeze mnie odpowiedzi, dziewczyny stwierdzają, że są albo ode mnie wyższe i to mnie dyskwalifikuje, albo gdy jestem tylko trochę wyższy, narzekają, że jesteśmy tego samego wzrostu! A facet powinien być wyższy, bo przecież nawet nie będą mogły ubrać szpilek — tłumaczy.
Wyjaśnia także, że nigdy nie chciał brzmieć jak incel, narzekający na płytkie, zainteresowane tylko wyglądem kobiety. Próbował się zmienić, być "najlepszą wersją siebie". Korzystał nawet z pomocy "trenerów uwodzenia", którzy przekonywali go, że praca nad pewnością siebie i popracowanie nad kompleksami uwolni go od pasma niepowodzeń i sprawi, że znajdzie partnerkę. Nie chce już o tym słyszeć.
– Problem w tym, że ja sam sobie tych kompleksów nie stworzyłem! Są one pokłosiem prób randkowania z dziewczynami. Słyszałem teksty typu – "ale jesteś niski, ale ty mały jesteś, weź urośnij, ale ty karzełek jesteś, niziołek z ciebie". Dziewczyny miały problem z moim wzrostem, a nie ja. Trudno więc być wolnym od negatywnych przekonań – podsumowuje.
"Szpilek nie założę?!"
– Gdybym w rozmowie wyznał, że kobieta musi mieć dla mnie konkretny rozmiar piersi, ważyć mniej niż 60 kilogramów albo mieć długie blond włosy, to zostałbym uznany za ostatniego mizogina i seksistę. Tymczasem ona bezceremonialnie śmieje się, że szpilek przy mnie nie założy. Wyobrażasz sobie, jakbym odpowiedział jej: a ty tej obcisłej spódniczki też nie wciśniesz? Ale mi nie wolno – mówi mi znajomy, który chce pozostać anonimowy i właściwie nie mogę się z nim nie zgodzić.
Społeczeństwo, które ostatnio coraz szybciej uczy się tego, że kobiety nie definiuje liczba jej kilogramów, rozmiar piersi czy długość sukienki, zupełnie zapomniało o tym, co muszą przeżywać panowie. O tym, że mali chłopcy mogą mieć wielkie kompleksy, a dorośli mężczyźni rzadko słyszą komplementy dotyczące wyglądu, bo jako płeć "brzydsza" przecież ich nie potrzebują.
"Facet to ma być facet, nie możesz być miękki, chłopaki nie płaczą, mężczyzna musi walczyć, być silny, zaopiekować się kobietą, umieć dać w mordę, kiedy będzie trzeba" – od lat słuchamy patriarchalnej narracji, zgodnie z którą mężczyzna, by mógł w ogóle zostać mężczyzną nazwany, musi spełnić całą listę zasad i zadań, którymi swoją męskość udowodni.
A oczekiwania społeczne prowadzą do tak kuriozalnych sytuacji, jak ta, że o "męskości" świadczą cechy wyglądu, na które panowie nie mają absolutnie żadnego wpływu.
I o ile każdy ma prawo do swojego gustu i wybierania partnera według własnych upodobań, o tyle formułując niedościgniony kanon, wpływamy na gust każdej i każdego z nas.
A gdy kobiety szepczą między sobą: "Jest przystojny, zabawny, mądry, podoba mi się, ale jest za niski. Jak to będzie wyglądać, trochę wstyd, czy założę szpilki?" nie mogę uwierzyć, że chodzi o coś więcej niż sztucznie narzuconą presję społeczną, którą można podsumować kolokwialnym stwierdzeniem: "boję się, co ludzie powiedzą".