Wychowanie do życia w rodzinie odstrasza młodzież już samą nazwą. Mimo szans na wyższą średnią, sale świecą pustkami. WDŻ odstrasza swoją formułą do tego stopnia, że w 44 wrocławskich szkołach zajęć w ogóle nie ma. Łącznie na zajęcia chodzi 20 proc. wszystkich uczniów ze stolicy Dolnego Śląska, spośród których tylko 5,5 proc. to uczniowie szkół średnich. Wrocław to tylko przykład. Jak twierdzą eksperci - trend dotyczy całego kraju.
Statystki są bezlitosne. Na zajęcia z wychowania do życia w rodzinie we Wrocławiu chodzi niespełna 32 proc. uczniów podstawówek i nieco ponad 5.5 proc. uczniów szkół ponadpodstawowych.
Powody? Trudno jednoznacznie określić, bo zajęcia, podobnie jak religia, nie są obowiązkowe i nikt nie musi się tłumaczyć, czemu z zajęć się wypisał. To, co jednak podnoszą zarówno uczniowie, jak i ich rodzice, to brak rzetelności w podejściu do przekazywanej wiedzy.
WDŻ z katechetą
Marta wypisała swoje dzieci z WDŻ-tu, bo przez rok, lekcje prowadzone były przez... katechetę.
- Moje dzieci nie chodzą na religię, nie widzę też więc powodu, żeby chodziły na WDŻ, skoro to sfera, w której trudno oddzielić subiektywne poglądy od przekazywanej wiedzy. Co prawda dziś zajęcia prowadzi już nauczyciel biologii, natomiast zostaliśmy przy podjętej wcześniej decyzji. Prowadzimy w tym zakresie edukację domową.
Działaczka społeczna Ada Klimaszewska mówi, że z danych, które przedstawił wrocławski urząd miasta, zajęcia z wychowania do życia w rodzinie, oprócz katechetów, prowadzą także nauczyciele biologii, chemii, języka polskiego, wiedzy o społeczeństwie, wychowania fizycznego, podstaw przedsiębiorczości, a także szkolni pedagodzy, psychologowie i doradcy zawodowi. Pełen przekrój. Magistrat nie prowadzi jednak ewidencji dotyczącej tego, nauczyciele, jakich przedmiotów prowadzą WDŻ najczęściej.
Są jednak argumenty za tym, żeby na zajęcia iść. To na przykład ocena, która, podobnie jak z religii, wlicza się do średniej. To, jak mówi wielu rodziców, argument, którym przekonywano ich dzieci, żeby nie rezygnowały z zajęć. Marta, której dzieci chodzą do podstawówki pod Wrocławiem, mówi, że osób, które przyjęły zasadność tego argumentu, nie brakuje.
- Nawet moje dzieci słyszały od nauczycieli, żeby zapisały się na WDŻ i religię, bo przecież łatwo dostać piątkę i podciągną sobie średnią. Wspólnie jednak zdecydowaliśmy, że edukowanie seksualne dzieci będzie stanowiło część wychowania. Moje dzieci mają na tyle dużą wiedzę i świadomość dotyczącą swojej seksualności, że mogę przyjąć, że podstawę programową realizujemy w domu. Spędzają też w szkole tyle czasu, że ucinam im wszystkie zbędne zajęcia, na rzecz czasu w domu.
"Zniechęcił mnie kalendarzyk"
Co zawiera szkolna podstawa programowa wychowania do życia w rodzinie? Na 20 stronach, opublikowanych przez Ośrodek Rozwoju Edukacji, znajdziemy wiele podpunktów – od autorytetów w życiu człowieka po identyfikację własnej płci. I choć są takie, które dają pole do rzetelnego przedstawienia wiedzy, sporo jest narracji "jedynej słusznej". Przykłady – bardzo proszę:
W punkcie dotyczącym tego, co należy do zadań szkoły w zakresie realizacji wychowania do życia w rodzinie, zapisano: wskazywanie na prawo do życia od poczęcia do naturalnej śmierci, czy potrzebę przygotowania do macierzyństwa i ojcostwa (...).
Pomijając oczywisty spór o to, czy życie zaczyna się od poczęcia, który dla przeciwników tego poglądu jest już wystarczającym argumentem, żeby wypisać dzieci z WDŻ-tu, umówmy się – nie każdy ma i będzie miał w sobie potrzebę bycia rodzicem, a już z pewnością nie na etapie podstawówki czy liceum. Jak promować taką potrzebę? Nie mam pojęcia i trudno mi wyobrazić sobie, jak miałoby to wyglądać na szkolnych zajęciach, choć jedyne skojarzenie, które przychodzi mi na myśl, to kampania "wolna szkoła", w której dziecko, podczas rodzinnego obiadu, cytuje ministra Czarnka:
W podstawie programowej pojawiają się także kwestie antykoncepcji i naturalnych metod planowania rodziny. To na ten rozdział w książce do WDŻ-tu trafiła Ania – mama ósmoklasistki wrocławskiej podstawówki nr 81, która wypisała córkę z zajęć już na pierwszym zebraniu.
- Przejrzałam podręcznik i wiedziałam, że moje dziecko nie ma czego tam szukać. Nie przekonał mnie prawicowy model, który prezentowany był w książce i kalendarzyk, który promowany był jako metoda planowania rodziny - tłumaczy.
Jej córka mówi z kolei, że nie zna nikogo, kto chodzi na WDŻ. Na pytanie, skąd w takim razie czerpie wiedzę z zakresu edukacji seksualnej, odpowiada wprost – z sieci. - Na TikToku czy Instagramie nie brakuje twórców, którzy w ciekawszy sposób są w stanie przestawić te tematy. W szkole model jest przestarzały - mówi nastolatka.
Z zajęć nie zrezygnowała za to Daria – już absolwentka jednego z dolnośląskich liceów. - Gdybym mogła cofnąć czas, z pewnością z WDŻ-tu bym się wypisała. Może nawet mogłam to zrobić, ale w Polkowicach, z których pochodzę, nikt nam o tym nie powiedział i cała klasa grzecznie chodziła. Traumy z tych zajęć mam po dziś. Pamiętam film, który miał nas przestrzegać przed zawieraniem znajomości z nieznajomymi. Finał był taki, że dziewczyna, która zapoznała się z nowym gościem, skończyła zakopana w beczce. To zresztą tylko jeden z wielu takich filmów, które nam puszczano nam na wychowaniu do życia w rodzinie – wspomina.
Traumy nie ma Kasia - licealistka z Bielan Wrocławskich, która mówi, że zajęcia co prawda trąciły myszką i praktycznie niczego nowego nie wnosiły, ale prowadzącej nie można zarzucić ideologizowania młodzieży.
- Było o miesiączce i tym jakich środków możemy używać i na tych zajęciach chłopcy poszli na świetlicę. Do tego sporo nudnych tematów dotyczących rodziny. Praktycznie nic o seksie, na co wszyscy liczyli, odkąd zajęcia pojawiły się w planie.
Nie chcą, to niech nie chodzą
Świadomość niewielkiej popularności zajęć z wychowania do życia w rodzinie ma Dolnośląskie Kuratorium Oświaty. Jego wiceszef – Janusz Wrzal mówił na antenie Radia Wrocław, że instytucja nie chce wywoływać nastrojów, które sprawią, że dyrektorzy poczują się rozliczani z organizacji zajęć, a uczestnictwo w zajęciach ma być suwerenną decyzją młodzieży. I faktycznie, podobnie jak do uczestnictwa w zajęciach z religii (przynajmniej na razie) nikt nikogo zmusić nie może. Ocena ma być zachętą, ale jeśli uczeń zrezygnuje, zmniejsza się liczba przedmiotów, które wliczają się w średnią. Jednocześnie to metoda na łatwą piątkę, podobnie jak z religii.
Brak rzetelnej edukacji seksualnej ma jednak swoje konsekwencje. O ile są rodziny, w których seks, antykoncepcja, masturbacja i wiele innych pokrewnych tematów, to żadne tabu, nadal sporo jest takich, w których się o tym nie rozmawia. - Skutkiem tego jest, chociażby wzrost liczby zakażeń wirusem HIV – mówi Adrianna Klimaszewska, która przytacza statystyki. Jak wynika z danych Sanepidu, wzrost zakażeń na przestrzeni roku wzrósł dwukrotnie – z 47 do 94. I mówimy tu o mieście.
- Rzetelna, oparta na aktualnej nauce i prowadzona przez przygotowane do tego osoby
edukacja seksualna uczy asertywności, stawiania własnych granic i szanowania granic innych, budowania zdrowych, opartych na równości relacji. Może być ona narzędziem przeciwdziałania przemocy seksualnej, ochroną przed nadużyciami. To bardzo ważne, żeby dzieci i młodzież zostały w procesie edukacji wyposażone w te umiejętności - dodaje Klimaszewska.
Wprowadzenie rzetelnej edukacji seksualnej ma być priorytetem radnych związanych ze środowiskiem prezydenta miasta. Zgodnie z zapowiedziami i deklaracjami, w szkołach ma być prowadzona rzetelna edukacja seksualna. Ta, według zapowiedzi wiceprezydentki Renaty Granowskiej będzie "taka, jakiej młodzież potrzebuje". Pomóc w tym mają szkolenia nauczycieli, a także konsultacje z uczniami i stroną społeczną.
Jak mówiła Granowska, którą cytowała Wyborcza – chcemy się dowiedzieć, dlaczego obecne zajęcia nie są atrakcyjne i co możemy zaproponować, żeby młodych ludzi nimi zainteresować. Ich samych zapytamy m.in. o to, komu ufają, czego się wstydzą, skąd czerpią wiedzę o edukacji seksualnej i jakie hasła najczęściej wpisują w Google.
Brzmi obiecująco. Pytanie, jaki będzie efekt. To z pewnością pokaże czas i statystyki.