nt_logo

Columbine to początek tsunami

Przedruk Wydawnictwa Poznańskiego

13 września 2022, 09:16 · 12 minut czytania
„Zarówno Eric, jak i Dylan popełnili morderstwo i samobójstwo, ale Eric pragnął masowego mordu, a samobójstwo było dla niego jedynym wyjściem, by nie dać się schwytać. W przypadku Dylana było odwrotnie, jego motywem było samobójstwo, ale dołożył do tego morderstwo” – mówi Dave Cullen, autor książki Columbine. Masakra w amerykańskim liceum (Wydawnictwo Poznańskie, 2022) w rozmowie z Adrianem Stachowskim.


Columbine to początek tsunami

Przedruk Wydawnictwa Poznańskiego
13 września 2022, 09:16 • 1 minuta czytania
„Zarówno Eric, jak i Dylan popełnili morderstwo i samobójstwo, ale Eric pragnął masowego mordu, a samobójstwo było dla niego jedynym wyjściem, by nie dać się schwytać. W przypadku Dylana było odwrotnie, jego motywem było samobójstwo, ale dołożył do tego morderstwo” – mówi Dave Cullen, autor książki Columbine. Masakra w amerykańskim liceum (Wydawnictwo Poznańskie, 2022) w rozmowie z Adrianem Stachowskim.
Fot. mat. prasowe

Adrian Stachowski: Kiedy ostatnio zaproszono pana do wystąpienia w roli eksperta od szkolnych strzelanin?

Dave Cullen: W czerwcu byłem w Białym Domu na uroczystości podpisania przez prezydenta Bidena ustawy zmieniającej prawo regulujące dostęp do broni. Zaprosili mnie tam jako osobę towarzyszącą ocalali z Columbine. Tam było tysiąc osób, ocalali chyba ze wszystkich zamachów, nigdy nie widziałem czegoś takiego. Wszyscy wiedzieli, kim jestem, i czytali moją książkę. Ale jeśli pyta pan o wystąpienia w telewizji lub w radiu – ostatni raz dwa lub trzy tygodnie temu. Wczoraj zaproszono mnie na rozmowę do podcastu.


Nie jest pan już tym zmęczony?

Już tyle razy ogłaszałem „koniec z Columbine”… Pierwszy raz zrobiłem to miesiąc po tragedii. Przez pierwszy tydzień po 20 kwietnia [1999 roku, wtedy doszło do zamachu – przyp. red.] codziennie pisałem jeden artykuł. Po tych siedmiu dniach chciałem skupić się na czymś dłużej, więc napisałem reportaż o ewangelikanach z Columbine. Kiedy się ukazał, uznałem, że media zajęły się czymś innym i że to już nie jest temat o znaczeniu ogólnokrajowym. Pomyślałem sobie: „OK, skończone”. Naprawdę tak myślałem i wierzyłem w to za każdym razem. Byłem na tyle naiwny, że kiedy ukazała się książka – do tego czasu skończyłem z Columbine już jakieś pięć razy – pomyślałem, że teraz to już na pewno. A tak naprawdę wtedy to się nawet jeszcze nie zaczęło.

Podczas uroczystości w Białym Domu spotkałem się z Connie Sanders, wdową po nauczycielu, który zginął w Columbine. Powiedziałem jej, że inaczej niż ocalali ja jestem w tym z mojej własnej woli – to ja podjąłem decyzję, by zajmować się tym tematem. „Tak myślisz?” – odparła. „Już nigdy się od tego nie uwolnisz”.

Kiedy znowu dzwonią – coś się stało, media znowu huczą, proszą o komentarz – o czym pan myśli? Czy po tylu latach ma pan coś nowego do powiedzenia?

Prawie zawsze reakcja jest taka sama: „Znowu”. Wydaje mi się jednak, że od kilku lat znajdujemy się na bardzo krętej drodze do poprawy. Nikt jeszcze nie wie, dokąd ona prowadzi, widzimy jedynie jej zarys. Być może za pięćdziesiąt lat ktoś napisze książkę i wtedy już będzie mógł opisać ten proces. Tragedia w Columbine była początkiem ery szkolnego zamachowca, ale od wydarzeń w Parkland [zamach z 2018 na liceum na Florydzie, w którym zginęło 17 osób] i w Sandy Hook [zamach z 2012 roku, w którym zginęło 27 uczniów szkoły podstawowej] myślę, że gdzieś w oddali widać koniec. To od tych zamachów zaczęła się dyskusja na temat dostępu do broni, której efekty zaczynamy obserwować. Organizacja Moms Demand Action, jedna z największych inicjatyw działających na rzecz zmiany prawa regulującego dostęp do broni, założona od razu po zamachu w Sandy Hook, liczy dzisiaj około dziesięciu milionów członków – to blisko dwa razy więcej niż NRA [Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie Ameryki, organizacja sprzeciwiająca się restrykcjom w dostępie do broni]. Zmiany zachodzą powoli, więc może się wydawać, że sytuacja wciąż jest beznadziejna, ale nadzieja żyje, coś się dzieje.

Dlaczego książka o Columbine powstawała tak długo?

W pierwszej inkarnacji moje teksty o Columbine, które publikowałem na bieżąco w magazynie „Slate”, miały być zebrane w formie publikacji elektronicznej, będącej czymś na kształt ebooka. To było rok po tragedii, we wrześniu 2000 roku. Kiedy zebrano te reportaże, postanowiłem poświęcić temu tematowi jeszcze trochę więcej uwagi. „Chciałbym dowiedzieć się czegoś o sprawcach” – powiedziałem wtedy mojemu redaktorowi. Miało mi to zająć trzy miesiące, takie było moje naiwne przewidywanie. Książka ukazała się dziewięć lat później. Dzięki temu, że miałem tak dużo czasu, mogłem opisać długofalowe skutki tragedii, historie ocalałych, gojenia się ich ran. Cały czas szukałem właściwej formy. Napisałem ponad tysiąc stron, trzysta usunąłem z agentem, kolejne dwieście z redaktorem.

Bardzo ważnym wątkiem pańskiego reportażu jest odkrywanie i naprostowywanie różnych pomyłek, a także obalanie mitów narosłych wokół wydarzeń w Columbine. Pan był jednym z pierwszych dziennikarzy na miejscu. Czy pomyłki przytrafiły się również panu? Czy „Columbine” koryguje też pańskie błędy?

Kiedy informacje o masakrze zaczęły pojawiać się w lokalnych mediach, po prostu wsiadłem w samochód i pojechałem na miejsce. Byłem jednym z pierwszych dziennikarzy, którzy zjawili się pod szkołą. Na moją korzyść działało to, że nie miałem telefonu komórkowego – dzięki temu nie mogłem podczepić się pod dziennikarską watahę. Mogłem komunikować się z moją redaktorką z gazety tylko poprzez telefon stacjonarny, którego użyczyli mi pracownicy biura położonego niedaleko szkoły, a później, kiedy biuro było zamknięte, korzystałem z budki telefonicznej. Co godzinę biegłem prawie kilometr do budki, dzwoniłem do redaktorki, przekazywałem najnowsze wiadomości i wracałem. Przez to nie miałem czasu na rozmowę z innymi dziennikarzami. Redaktorka mówiła mi, że dociera do niej, że sprawcy byli gotami, że mścili się na sportowcach – i tak dalej. Odpowiadałem jej, że ja nie słyszę nic takiego. Dlatego mój pierwszy artykuł był zupełnie czysty, nie było w nim sportowców ani nic z tych bzdur. Kiedy wróciłem do domu i włączyłem telewizor, przestraszyłem się, że wszystko pomyliłem. Zapytałem redaktorkę, czy jeszcze możemy coś dodać, chociaż akapit, w którym bym to wszystko podsumował. I dodaliśmy ten akapit – były w nim same mity. Dlaczego to zrobiłem? Wszyscy je powtarzali, więc pomyślałem, że to ja się mylę, a wszyscy mają rację. Później też zdarzało mi się pisać nieprawdę, po prostu nie kwestionowałem głównej narracji. Czy stworzyłem jakiś mit? Chyba nie. Ale szedłem za wszystkimi…

Po 23 latach – które z mitów o Columbine wciąż żyją? Które są najsilniejsze?

Wszystkie żyją, te same co na początku. Legenda była gotowa już nazajutrz po ataku: dwóch samotników z Mafii Prochowców urzeczywistniło fantazję o zemście na szkolnych sportowcach i gnębicielach. Ale wszystko, co właśnie powiedziałem, nie jest prawdą, chociaż wiele osób wciąż w to wszystko wierzy. To najważniejszy i najbardziej niebezpieczny mit, bo dotyczący motywu. To dlatego dzieci w internecie wciąż gloryfikują sprawców – bo wierzą w tę opowieść. Wierzą, że Harris i Klebold byli ofiarami prześladowania.

Jak dzisiaj postrzega pan Erica i Dylana? Kim byli?

Wydaje mi się, że postrzeganie ich jako pary jest naszym pierwszym dużym błędem. Pytanie, które sobie zadajemy – „dlaczego oni to zrobili?” – jest proste i brzmi niewinnie, ale poprowadzi nas do błędnych odpowiedzi. Nie ma czegoś takiego jak „oni”, jeśli mówimy o ich motywach. Eric zrobił to z innych powodów, a Dylan z innych. Agent Fuselier z FBI pomógł mi zrozumieć, że zarówno Eric, jak i Dylan popełnili morderstwo i samobójstwo, ale Eric pragnął masowego mordu, a samobójstwo było dla niego jedynym wyjściem, by nie dać się schwytać. W przypadku Dylana było odwrotnie – jego motywem było samobójstwo, ale dołożył do tego morderstwo. Ego Erica było absurdalnie przerośnięte, był egomaniakiem i psychopatą. Myślał o sobie, że jest bogiem. Chciał pokazać nam, jak jest potężny. W swoich zapiskach nazywał nas swoją „publicznością”. To był dla niego występ. Dylan zaś czuł się bezsilny, myślał, że jest nikim. Karmili się nawzajem, każdy brał od drugiego to, czego potrzebował.

Wspomniał pan o młodych ludziach, którzy są zafascynowani masakrą w Columbine i tworzą internetowe społeczności. Czytałem te długie nitki na forach poświęcone pańskiej książce. Wydało mi się interesujące, że kiedy te osoby ją krytykują, można odnieść wrażenie, że według nich pański opis Erica i Dylana jest niesprawiedliwy, jakby to oni też byli ofiarami – nie tylko otoczenia, co popchnęło ich do morderstwa, ale też pana, bo robi im pan krzywdę niesprawiedliwym opisem. Czy ma pan jakieś relacje z tymi społecznościami?

W przeszłości rozmawiałem z nimi, teraz na ogół ich blokuję. Nauczyłem się już, że ich strategia polega na braniu wszystkiego, co mówię, wyjmowaniu tego z kontekstu i używaniu moich słów przeciwko mnie. Widzą we mnie przeciwnika, bo sportretowałem masowych morderców w niepochlebny sposób. A w jaki sposób miałem to zrobić? Oni zabili niewinnych ludzi. Dawniej użytkownicy tych forów umieszczali w swoich profilach słowa „nie popieram” lub „popieram”, aby wyrazić swoje stanowisko wobec czynu Erica i Dylana. Z czasem okazało się, że większość popiera, więc wyróżnikiem stał się opis „nie popieram”. Jak można traktować poważnie osoby, które twierdzą, że popierają masowe morderstwo?  Jak można angażować się w dyskusję, w której „popieram” jest dostępną opcją? 

Kiedy rozmawiał pan z takimi osobami o Ericu i Dylanie, o kim one mówiły? Kogo w nich widziały?

Jest tu kilka szkół, kilka fandomów. Spora grupa to młode dziewczęta, dla których Dylan to postać urzeczywistniająca wiele z ich pragnień. Niektóre fanki masowych morderców wybierają tych przystojnych, a inne – słabych, nieśmiałych, nieatrakcyjnych. Wyobrażają sobie, że ich ratują, że ci mordercy mają tylko je i tylko one kochają ich naprawdę. Niektóre z fanek Dylana ubóstwiają go, a ja jestem dla nich wrogiem, bo według nich przedstawiam go jako osobę godną pożałowania, żałosną i bezsilną – a one kochają Dylana i chcą, aby to on był osobą u kontroli, by był ważniejszy. W ich odbiorze ja „dissuję” Dylana i dlatego są na mnie złe. Inne fanki Dylana chcą, by był smutny i zdołowany, więc cieszą się, że tak go opisałem, bo takim go wolą. Inna grupa to ludzie, którzy mają własne teorie na temat tego, co się stało. Jedna z nich polega na tym, że Dylan wcale nie podążał za Erikiem, ale był z nim na równi lub nawet przewodził. Ich dowód polega na tym, że to Dylan jako pierwszy pisze o masowym morderstwie – więc to był jego pomysł. Ale to dlatego, że tylko jego zapiski sięgają tak daleko w przeszłość! Nie mamy żadnych zapisków Erica z tego okresu, nie wiem, co planował. Przekonanie, że możemy wiedzieć, który wpadł na ten pomysł wcześniej, jest absurdalne. Ale są ludzie, którzy wierzą, że to im udało się wszystko rozgryźć – że to oni są bystrzy, a ja jestem głupi. Niektórzy z nich nie zgadzają się, że Eric był psychopatą lub z innymi rzeczami, które o nim napisałem. Ich największy błąd polega jednak na tym, że zaczynają od mitu, od jakiegoś wybranego motywu, i dostosowują do niego swoje dowody, dobierając tylko niektóre cytaty, kurczowo trzymając się kilku zdań z zapisków Erica… Twierdzą na przykład, że Eric nie mógł być psychopatą, bo przecież kochał swojego psa.

Krytycy pańskiej książki lubią twierdzić, że to pan nazywa Erica Harrisa psychopatą, że to jest teza, pod którą napisał pan swoją książkę. Tymczasem twierdzenie o tym, że Eric był psychopatą, jest konsensusem przyjętym przez FBI i wszystkich ekspertów pracujących przy sprawie – chociaż wspomina pan, że były też inne spojrzenia na te kwestie, inne diagnozy. Jakie?

Żadna z nich nie była brana na poważnie, szybko je obalono. Agent Fuselier opowiadał mi, że kiedy przedstawiał swoją hipotezę o psychopatii Erica na konferencji ekspertów zajmujących się Columbine, spodziewał się krytyki, ale sala raczej się z nim zgodziła. Gdy spogląda się na listę cech osobowości psychopatycznej, widać, że przypadek Erica pozwala odhaczyć wszystkie punkty. On był ekstremalnym przypadkiem. Kiedy zapytałem doktora Hare'a, autorytet w badaniach nad psychopatią, powiedział mi, że nie ma najmniejszej wątpliwości, że Eric Harris był psychopatą.

W napisanym w 2019 roku epilogu do „Columbine” pisze pan, że nie powinniśmy poświęcać dużo uwagi sprawcom szkolnych strzelanin. W pańskiej książce o tragedii w Parkland sprawca pojawia się tylko na chwilę, gdy pisze pan, że jego osoba nie ma znaczenia. To duża różnica między „Parkland” a „Columbine”, której ważną częścią jest coś, co można nazwać wspólną biografią Erica Harrisa i Dylana Klebolda. Co zmieniło się w pańskim postrzeganiu tych kwestii między „Columbine” a „Parkland”?

Kiedy pisałem „Columbine”, obawiałem się, że moja książka przysporzy im sławy. Przecież sami się zastanawiali się, który reżyser powinien nakręcić o nich film, Spielberg czy Tarantino, i kto napisze o nich książkę. Myślałem wtedy: „Przecież ja ją piszę, robię dokładnie to, czego chcieli”. Długo się z tym zmagałem, aż zrozumiałem, że przeceniałem swoją rolę. Eric i Dylan byli sławni, tego już nie zmienimy. Z czasem uznałem, że najlepsze, co możemy zrobić w przypadku morderców, którzy jeszcze nie stali się sławni, to zdecydować, że nie uczynimy ich sławnymi. W przypadku morderców z przeszłości zaś powinniśmy próbować obnażyć fałszywą opowieść o ich czynie, która inspiruje naśladowców. Powinniśmy mówić prawdę.

„Parkland” przyniosło zmianę. David Hogg, dla którego doświadczenie przeżycia zamachu na szkołę było wstępem do aktywizmu, był pierwszą ofiarą szkolnej strzelaniny, która stała się sławniejsza niż jej sprawca. Możliwe jest też, że te opowieści o mordercach w końcu zaczęły nam się nudzić. Już się na nich napatrzyliśmy, starczy. Podczas spotkań po premierze „Parkland” pytałem czytelników, kto zna nazwisko sprawcy tamtego ataku. Znali tylko nieliczni. Pytałem też o sprawcę masakry w Las Vegas, zdecydowanie najgorszej pod względem liczby ofiar [atak na koncert w Las Vegas w 2017 roku, w którym zginęło 60 osób, a blisko 900 zostało rannych]. Nawet ja nie wiem, jak on się nazywa. Zrobiło się ich zbyt wielu, znudzili się. Już nie zadajemy sobie pytania: „Dlaczego to zrobili?”. Teraz szukamy odpowiedzi na inne: „Jak z tego wyjść?”. Zmieniła się też młodzież. Pytają dorosłych: „To jest wasze rozwiązanie? Mamy kryć się lepiej i zgasić światła?”. Są wkurzeni, chcą zmian, pragną to skończyć. To ten gniew w końcu przeprowadził przez Kongres pierwszą od dawna ustawę dotyczącą dostępu do broni. To prawo nie jest doskonałe, ale daje więcej, niż można było się spodziewać. I to Columbine zapoczątkowało to powolne tsunami, chociaż przez wiele lat żyliśmy w dojmującym smutku, że dzieją się kolejne tragedie, i nic się zmienia.