Jak na zdeklarowanego słoika przystało, na Boże Narodzenie opuściłem stolicę, w której zarabiam na chleb i odbieram przestrzeń życiową rodowitym warszawiakom. Ponad 7 godzin w wygodnym i doskonale klimatyzowanym pociągu było warte kilku dni w domu (wytwórni słoików).
Przez ostatnie 3 lata wyłamywałem się z wzorcowego obrazu słoika, bo na Święta nie wyjeżdżałem z Warszawy, ale siedziałem w pracy. Wtedy rodzina przywoziła - w słoikach, a jakże - świąteczne potrawy i po moim dyżurze w redakcji siadaliśmy przy bujającym się stole (innego nie mam) do Wigilii.
Święta w moim słoikowie mają więcej plusów niż tylko stabilny stół. Ot, chociażby widok za oknem - nie szara ściana sąsiedniej kamienicy, ale biała łąka, za nią ośnieżone sosny, między nie wciśnięte zabudowania pobliskiego gospodarstwa. Bajka. Przykro mi, ale Żagiel Libeskinda czy Warsaw Spire nie mają szans.
W stolicy nie ma gdzie pojeździć na łyżwach, bo proszę mi wybaczyć, ale tłoczenie się na zamarzniętej kałuży pod Pałacem Kultury, to nie dla mnie. Tutaj mam całe jezioro dla siebie, co jakiś czas mijam tylko samotnego łyżwiarza. Wiem, że nie zabiję się przez nieudolnego dzieciaka, który jedzie metr przede mną. No i te widoki.
Ale las jest nie tylko do oglądania. Można po nim spacerować. Nie można tego powiedzieć o jego miejskich substytutach, takich jak Pola Mokotowskie czy Las Kabacki. Tłumy tam większe, niż na bazarku w moim miasteczku. Poza tym co to za las, gdy przez szum drzew przebijają się odgłosy ruchliwych ulic, a nad głową przelatują Boeingi i Embraery. No i te oswojone wiewiórki. Od urodzenia mieszkam w Borach Tucholskich i nie podszedłem do żadnej bliżej niż na 10 metrów. Jeśli któraś pozwalała podejść bliżej, znaczy, że miała wściekliznę i trzeba omijać ją szerokim łukiem. Tymczasem wystarczył jeden spacer przez Lasek Bielański i czułem się wręcz napastowany przez wiewiórki. A wystarczyło nie podrzucać im chipsów...
Jednak Święta poza Warszawą to przede wszystkim zupełnie inne tempo życia. Nie tylko dlatego, że nie trzeba iść do pracy. Tutaj po prostu nie ma się na co spieszyć - nie ucieknie mi metro ani autobus. Jest czas na kawę, wyśmienitą szarlotkę w cukierni i 15-minutową rozmowę ze dawno niewidzianym znajomym, którego przypadkowo spotkało się przed sklepem. A gdy po spotkaniu prawie całej klasy licealnej i połowy znajomych z podstawówki uda się już robić zakupy aż chce się rzucić w wir kuchennych przygotowań.
Tutaj nie idzie się na łatwiznę, kupując mrożone uszka i pierogi z bożonarodzeniowego jarmarku. Przecież do słoików wszystko musi być świeże! Bo nawet po Wigilii i dwóch dniach Świąt jedzenia zostaje tyle, że element napływowy, taki jak ja, spędzi kolejne 7 godzin w pociągu z plecakiem wyładowanym słoikami. I po pracy, odgrzewając pierogi od mamy, będzie wzdychał do kolejnych Świąt spędzonych w domu. A Ty, warszawiaku?