Baterie słoneczne, które niedawno pojawiły się na dachu pustelni brata Grzegorza jednych gorszą, innych bawią, jeszcze inni twierdza, że nawet eremici muszą poddać się duchowi czasu. Ale laptop, Internet, komórka to – zdaniem niektórych, spora przesada. Brat Grzegorz do tego podchodzi z rezerwą. – Nawet nam, pustelnikom coś się od, życia należy – mówi pół żartem, pół serio.
Reklama.
Zza zadymionej szyby pustelni trudno dostrzec pierwszą gwiazdkę. Dlatego brat Grzegorz od lat wypatruje jej na dworze. Po 17 latach spędzonych w Melsztynie, pod wzgórzem nad którym górują ruiny późnośredniowiecznego zamku, wie gdzie jej szukać – zawsze staje w tym samym miejscu, na czwartym, kamiennym schodku, prowadzącym do jego pustelni. Spogląda na południowy – wschód. To magiczne miejsce pierwszej gwiazdki znajduje się gdzieś nad Zakliczynem, po drugiej stronie rzeki. Wie, że to złudzenia, bo w przypadku konstelacji gwiazd, odległości liczone są w latach świetlnych, a nie kilometrach. – O tutaj, pod tą gałęzią, właśnie tam ją widzę. Widzę, jak to jest tylko możliwe – wskazuje palcem. Nie zawsze jednak można ją dostrzec. Pustelnia leży bowiem nieopodal doliny Dunajca, teren ten często spowity jest gęsta mgłą, która skutecznie zasłania gwiazdozbiór na niebie. Ale to nie jest przecież najważniejsze. – Pierwsza gwiazdka to symbol, w dzieciństwie denerwowała mnie taka pogoda. Jak to: gwiazdki dostrzec nie można.
Dzisiaj człowiek ma więcej do tego dystansu, ale przyzwyczajenie pozostało. Gdybym nie poszedł na pole, czułbym się jakoś nieswojo. Nawet jak jej nie widzę, to wiem, że gdzieś koło 16, najdalej 16. 30 powinna pojawić się w tym miejscu – mówi. To właśnie pierwsza gwiazdka rozpoczyna okres świętowania. I chociaż brat Grzegorz mieszka koło drugiego pustelnika, brata Mariana, nigdy razem nie jedli wieczerzy wigilijnej. Nie przepadają za sobą, gwoli prawdy, to starszy, Marian, nie może się pogodzić, z tym że jego samotność „brutalnie” przerwał nieproszony gość, młodszy brat Grzegorz. Bo Marian pojawił się tutaj w stanie wojennym, a Grzegorz w 1995 roku. Ale te święta będą inne, bo po raz pierwszy od 30 lat, starszy pustelnik wyjechał na Boże Narodzenie do… syna. Tak, tak: do syna.
Ze stoczni do pustelni
Marian, starszy z melsztyńskich pustelników, o sobie – jeśli w ogóle - mówi niechętnie. Denerwują go flesze aparatów fotograficznych, błysk kamer, dziennikarze. Nawet z sąsiadem, bratem Grzegorzem rzadko rozmawia - kilka zdań, parę komunałów o pogodzie i tyle – mówi młodszy z pustelników. Nie dziwi więc, że o starszym z melsztyńskich eremitów narosło wiele mitów. Sam zresztą skutecznie się do tego przyczynił, bo jeśli już zacznie coś o sobie opowiadać, to za każdym razem jest nieco inna historia. Raz był marynarzem, kiedy indziej stoczniowcem, jeszcze w innej wersji żołnierzem walczącym w siłach pokojowych lub ochotnikiem wojny koreańskiej w latach 50. XX stulecia. Bywa jednak, że wspomina o klasztorze, zawiedzionej miłości, problemach rodzinnych. Trudno z tych wersji sklecić jakąś jedną, prawdziwą.
Dopiero po latach udało się dotrzeć do pewnych faktów z życia pustelnika. Marian. Rocznik 1938. Niespokojna dusza, silnie zakorzeniona wiara sprawiła, że nigdy nie pogodził się z komunizmem w Polsce. Raziło go nie tyle znacjonalizowanie przemysłu, reforma rolna, ale wrogi stosunek władzy do kościoła. Urodził się pod Gdańskiem, po ukończeniu szkoły zawodowej, rozpoczął pracę w stoczni. Podobno od młodości związany był z organizacjami niepodległościowymi. W grudniu 1970 roku identyfikował się ze stoczniowcami, potem działał w wolnych związkach zawodowych, które pod koniec lat 70. powstały na Wybrzeżu. Nie dziwi więc, że ciągle interesowała się nim bezpieka. Przed kilkoma laty wspominał mi, że kilka razy „oberwał”, co najmniej kilkanaście razy zatrzymywany był na 48 godzin, w ubeckich kazamatach przeszedł ścieżkę zdrowia. To wszystko odbiło się na jego psychice.
W stanie wojennym pojawił się w Melsztynie. Dlaczego? Nie potrafi tego wytłumaczyć: wsiadł w pociąg, potem w jakiś autobus i wybrał to miejsce. Trudno się mu dziwić. Melsztyn położony jest nad rozległą doliną Dunajca. Wiosną cały teren zazielenia się, śpiew ptaków, bajeczny niemal krajobraz, a w tle ruiny zamku, nadają temu miejscu magiczny charakter. To tutaj powstała jego pustelnia, maleńki domek, raptem jakieś sześć – siedem metrów kwadratowych, z jeszcze mniejszym ganeczkiem. – Na początku dało się z nim pogadać, ale z czasem było coraz gorzej. Ja tam kilka razy zamieniłem z nim parę zdań i tyle. Bo młodszy, brat Grzegorz, to całkiem inna osobowość: uprzejmy, wygadany, ma swoje zasady – wspomina Józef Franczyk, sołtys Melsztyna. Po latach okazało się, że Marian pracował w stoczni, ma żonę i syna. Ten coraz częściej go odwiedza, pewno nie potrafi zrozumieć decyzji ojca, który porzucił żonę, pozostawił go jako kilkunastoletniego chłopca, ale zawsze to ojciec. W połowie lat 90. Marianowi przybył towarzysz pustelniczego życia, brat Grzegorz.
Zima w namiocie
Grzegorz. Rocznik 1962. Pochodzi z bogobojnej rodziny. Ojciec osierocił ich (w domu była ich trójka, brat Grzegorz ma brata i siostrę) dosyć wcześnie. Wychowaniem i wykarmieniem zajęła się matka. Z czasem cała trójka rozpierzchła się po świecie. – Siostra mieszka z rodziną w Niemczech, brat w Irlandii, a ja… tutaj w mojej pustelni. Powołanie przyszło stosunkowo późno. Jako dwudziestokilkuletni mężczyzna usłyszał głos Boga: Pójdź za mną. Posłuchał. Wybrał zakon ojców franciszkanów. Co go urzekło w tym zgromadzeniu? Nie potrafi dzisiaj dokładnie powiedzieć. – Może prostota, życie zgodne z naturą. No i oczywiście założyciel zgromadzenia, święty Franciszek z Asyżu. On nie tylko pokazuje jak kochać Boga, bliźniego swego, ale jak miłować cały otaczający nas świat roślin i zwierząt – tłumaczy.
Dla każdej matki, której dziecko wybiera życie z zgromadzeniu czy to męskim czy żeńskim, z jednej strony to powód do dumy, z drugiej nie lada strapienie. Bo wiedzą, że poświecenie się Bogu, to wyrzeczenie się rodziny, bliskich, to ciągłe zmaganie się z różnego rodzaju pokusami. Czasy Nowicjatu spędził w pobliskim Zakliczynie, potem było zgromadzenie w Krakowie, następnie klasztor koło Przemyśla. Po siedmiu latach opuścił zakon. O powodach rozstania nie chce mówić, zasłonę milczenia „przywdziali” również ojcowie franciszkanie. I kiedy wydawało się, że wróci do „cywila”, postanowił poświęcić się Bogu inaczej, w pustelni, samotni. Wybrał Melsztyn. – Była jesień 1995 roku. Zabrałem z domu kilka książkę, latarkę, śpiwór, dmuchany materac, jakieś kuchenne niezbędniki, matka dała mi parę groszy na drogę i przyjechał z powrotem w te strony – wspomina. Zimę, bardzo srogą, bo temperatura spadała do minus 30 stopni, a śnieg zalegał wówczas nieprzerwanie od początku listopada do połowy kwietnia, spędził w nieogrzewanym namiocie. To wtedy nabawił się kataru, który zresztą towarzyszy mu do dzisiaj, o każdej porze roku. W dzień szukał drzewa na pustelnię, po kilku miesiącach pracy, wprowadził się do swojej „celi”. Drewniany domek, o powierzchni pięciu metrów kwadratowych, widać z pobliskiej szosy. Kiedy jednak wiosną zazieleni się las, trzeba dobrze wpatrzyć się, by go dostrzec. Brat Grzegorz nie wywołał euforii u starszego Mariana. Do dzisiaj ma mu za złe, że zakłócił jego ciszę. Dla Grzegorza sprawa jest prosta: - ja nikomu nie wadzę, wybrałem to miejsce, bo mnie urzekło. Tutaj chcę poświęcić się Bogu…
Skromna wieczerza
Brat Grzegorz kulinarnym uciechom się raczej nie oddaje. Wigilia, podobnie jak niemal wszystkie posiłki w roku, jest bardzo skromna. Nie planuje, nie martwi się na przyszłość. Do tej pory pamiętali o nim sąsiedzi. Coś zawsze podrzucili. W razie czego, w rogu maleńkiego ganku jego pustelni jest mała wędka. Sam ją wykonał, podpatrzył jak jest wykonana, widział u wędkarzy, których pełno się roi nad pobliskim Dunajcem. Może mniej skuteczna od tych profesjonalnych, ale jemu wystarcza. Zresztą. Rzadko łowi ryby. Coraz rzadziej. – Nie wiem czy teraz biorą. Może wybiorę się, coś złowię, albo ktoś da jakąś rybę na wigilię. W dzieciństwie, pamiętam były karpie na stole. Mama takie smaczne przyrządzała. Było minęło. Jakaś zupa musi jednak być. Może grzybowa, mam trochę suszonych grzybków. Tak na dobra sprawę nigdy nie wiem, co będzie na wigilię.
Mnie do życia wiele nie potrzeba - mówi brat Grzegorz. Oczywiście pachnące sianko, mały opłatek, obrus - kiedyś biały dzisiaj poszarzał nieco i świeca z betlejemskim światełkiem pokoju już czekają w pogotowiu. – Nawet tutaj, w mojej pustelni trzeba zachować tradycje ojców i dziadów. Przyzwyczaiłem się do samotności. W maleńkim pomieszczeniu pustelni, które służy za sypialnię, kuchnię, łazienkę i garderobę jednocześnie, wielkiego przyjęcia wigilijnego wydać się nie da. Zresztą i tak nigdy nikogo tutaj na wieczerzy wigilijnej nie było. - Ale tradycje ojców i dziadów naszych zachować trzeba. Dlatego przygotowałem miejsce dla gościa, który w tę jedyną, wyjątkową noc w roku, by do mnie zawitał. Ugoszczę go czym będę miał. Jedzenia, wody nikomu nie żałuję - zapewnia pustelnik. Przed kolacją weźmie do ręki opłatek, przeczyta ewangelię o narodzeniu Chrystusa, od lat czyta tę napisana przez świętego Marka, potem pomodli się za matkę, brata i siostrę wszystkich bliskich, za papieża, za kościół, za znajomych, za cały świat. – Cóż, nigdzie się mi przecież nie spieszy. Ja mam czas, dużo czasu - mówi pół żartem, pół serio. A gdy już zje wieczerzę wigilijną, cichutko zanuci Cichą Noc. – Tę, barkową kolędę, lubię chyba najbardziej. Bo ona najlepiej oddaje tajemnicę narodzenia Jezusa. Przed pasterką poczytam trochę. Mam kilka pozycji. Od czytania, w tej ciemności, popsuł mi się wzrok, ale bez tego nie potrafię – zapewnia. Tradycyjnie już po kolędowaniu, porozmyśla co nieco, może poczyta jakąś literaturę i położy się, odpocznie... Spał nie będzie, bo przed północą, tradycyjnie, założy habit i pojedzie swoim rowerem na pasterkę. To bodaj 40-ta w jego życiu. Nie pamięta. Najprawdopodobniej do klasztoru w Zakliczynie, do franciszkanów, a może do Matki Boskiej Domosławickiej. Tego nie wie. – Bóg jest wszędzie. Obydwie świątynie bardzo lubię, obydwie mają w sobie jakiś czar, urok, tak jak tajemnica Bożego Narodzenia - mówi. Święta Bożego Narodzenia są czymś wyjątkowym. Oczywiście święta pojmowane
w wymiarze duchowym. – Moim zdaniem tę tajemnicę narodzenia Boga, trzeba ciągle rozmyślać, za każdym razem odkrywamy coś innego. Nie jest ważne, co pojawi się na naszych stołach. To ułuda. Ten cały szał zakupów, prezentów, jest mi całkowicie obcy. Nie rozumiem tego, ale nie jestem wyalienowany. Ludzie nie rozumieją co jest najważniejsze w życiu. Dla mnie, cały ten cywilizacyjny zgiełk, nie ma znaczenia. Najważniejszy jest co innego, błogi spokój, wycieszenie – mówi brat Grzegorz.
Odrobina nowoczesności
Pustelnia brata Grzegorza zmieniła się ostatnimi czasy. Na dachu, pokrytym czerwoną blachą, pojawiły się… baterie słoneczne. – Kupiłem je na allegro. Mama mi pomogła, w sumie kosztowały mnie ponad tysiąc złotych. Zamontowałem je sam. Baterie ostarczają prąd do akumulatorów. To zasila moje radyjko i trzy małe lampki ledowe. O, tę wykorzystuję gdy coś wieczorem robię w pustelni, ta nad łóżkiem służy do czytania, a ta, zastanawia się chwilkę, jest dekoracyjna – mówi. Nie pamięta skąd się wziął pomysł, by zamontować kolektory. - Może w radiu słyszałem. Gdybym chciał kupić je w sklepie, nie byłoby mnie stać. Ktoś mi podpowiedział, że można je wylicytować na allegro. Twierdzi, że nie kłóci się to z ideą pustelniczego życia. - A odrobina nowoczesności, nawet pustelnikowi nie zaszkodzi. Oczywiście: zdrowej nowoczesności – zastrzega. Tłumaczy, że przyszedłem na pustelnię w swoich intencjach. Filozofia, którą wyznaje oparta jest na wzajemnej życzliwości i wzajemnej miłości. – Jak ktoś przychodzi na pustelnię, żeby się umartwiać, to też jest dobrze. Ja mam swoje umartwienia, jak chcę to się umartwiam. Czy to, że sobie kupiłem baterie słoneczne to jest coś nie tak? Dla mnie, nie. Jest to pomocą. Raz, że mi wzrok słabnie i muszę mieć jakieś lepsze oświetlanie w chacie – mówi. Ale to nie wszystko. Brat Grzegorz od kilku miesięcy ,,serfuje,, w Internecie. Znajomy podarował mu laptopa. Początkowo sceptycznie do tego podchodził, ale szybko przekonał się, że w ten sposób świat jest na wyciagnięcie ręki. Na razie stałego dostępu do neta nie ma, ale… kto wie. – Ja nie szukam w Internecie sensacji, ale ubogaca to moją wiedzę, pomaga zrozumieć tajemnice Chrystusowego cierpienia i mojego umartwiania się – mówi. W codziennym życiu pomaga mu także telefon komórkowy. Używa go jednak rzadko. – Może na święta jakiegoś esemesa do siostry lub brata wyślę, parę zdań z mamą zamienię. Trochę go martwi szum medialny, chociaż rozmowy nikomu nie odmawia. Wierzy, że dobro drugiemu człowiekowi wyświadczone, dobrem się odpłaca.
Boży szaleńcy
Asceza, rygor, trudne warunki egzystencjonalne, samotność – to codzienność w życiu pustelników. Co pcha ludzi do tego? Brat Grzegorz nad tym się nie zastanawiał. Czas woli poświęcić nie na rozważania o swoim wyborze, ale o życiu i sensie ludzkiego istnienia w ogóle. Kim są eremici? Dla jednych to boży szaleńcy, dla innych ludzie święci, obdarzeni wyjątkowym powołaniem, darem. Czy to ludzie pełni wiary i pokory, ludzie, którzy swoje życie postanowili poświęcić na modlitwę, pracę, kontemplację? A może życiowi rozbitkowie, wyalienowani, w ten sposób z jednej strony uciekają od świata rzeczywistego, z drugiej akcentują, swoją niezależność, zwracają tym samym na siebie uwagę. Zdanie specjalistów – psychologów nie pozostawia żadnych złudzeń: przesłanki, które kierują eremitami, bywają różne. Tak, jak różne są powody naszego postępowania. W zasadzie, tak na dobrą sprawę każdy przypadek jest inny, tak jak każdy ma inną osobowość, psychikę. W jednym psychologowie są zgodni, że taki wybór, takiego życia jest zazwyczaj największym problemem dla rodziny: dla matek, ojców, rodzeństwa. Matki zazwyczaj próbują zrozumieć postępowanie swoich synów, usprawiedliwiają ich, pomagają. Ojcowie „wpadają” w furię. Całkiem inne postawy prezentuje rodzeństwo: jedni się wstydzą, inni opowiadają o swoich bliskich eremitach z niekłamanym zachwytem. Sami eremici emocji z tym związanych nie zdradzają. – Tak Bóg chciał – ucina szybko rozmowę na ten temat brat Grzegorz. I dlaczego mamy mu nie wierzyć?