Żyjemy w filmowej globalnej wiosce: w zasięgu jednego kliknięcia mamy komediowe hity, które bawią do łez cały świat. Nic więc dziwnego, że rodzime produkcje często traktujemy po macoszemu. Idealna ilustracja sentencji: “cudze chwalicie, swego nie znacie”.
Reklama.
Reklama.
Spokojnie, dzięki nam i CANAL Online poznacie! Zapraszamy na polskie komedie. Uwaga, tylko śmieszne propozycje.
Nie da się ukryć, że wielu z nas ma do polskich komedii stosunek w najlepszym razie ambiwalentny. Z jednej strony chcemy, żeby nas bawiły, z drugiej - trochę boimy się zaufać twórcom, którzy od ponad dekady każą nam się śmiać z tego samego listu do… sami wiecie kogo.
Nie wolno jednak wrzucać wszystkich filmowców do jednego worka, zwłaszcza jeśli taszczy go nieco zbyt rubaszny brodaty jegomość. Zamiast przyklejać łatki, po prostu włączcie jedną z propozycji CANAL+ Online i poczekajcie, aż na waszych twarzach pojawi się uśmiech. Szczery.
“Teściowie”
Mało prawdopodobne, że jeszcze nie słyszeliście o produkcji Jakuba Michalczuka, bo od września zeszłego roku, kiedy film zadebiutował w kinach, mówi się o nim niemal nieustannie. Krytycy - głównie w superlatywach. Wasi znajomi - cóż, to zależy od tego, czy mają za sobą doświadczenie pod tytułem “wesele”.
Jeśli nie, zarekomendują wam “Teściów” jako tragikomiczną farsę ze świetnymi kreacjami aktorskimi. Jeśli natomiast sami mają okazję na co dzień obserwować relacje pomiędzy rodziną współmałżonka lub współmałżonki a swoją własną, być może ze zrozumieniem pokiwają tylko głowami, mówiąc: “Kiedyś sami zobaczycie”.
Bo choć sytuacja przedstawiona w “Teściach” nie jest w żadnym razie typowa dla przeciętnej polskiej rodziny, to już jednak pasywno-agresywne szpile, które wbijają sobie “mamusie”, czy dobrotliwe, mitygujące, potakiwania “tatusiów” to już coś, co małżonkowie rozpoznają po pierwszych nutkach.
Film rozpoczyna się mastershotem - jednym długim ujęciem, które śledzi Małgorzatę (Maja Ostaszewska) wchodzącą do sali weselnej. I to nie byle jakiej: od razu widać, że określenie zarezerwowane z reguły dla obiektów ulokowanych na obrzeżach kiczu średnio tu pasuje. Wnętrza są eleganckie, wysmakowane, opływające w luksus. Idealnie pasują do wspomnianej Małgorzaty oraz jej męża - Andrzeja (Marcin Dorociński).
Majętni, obyci, wielkomiejscy przedstawiciele klasy wyższej niż średnia teoretycznie nie mają problemu z wyborem, jakiego dokonał ich syn - mają przecież na tyle klasy, aby dogadać się z każdym, nawet z mniej obytymi, mniej majętnymi i mieszkającymi w najlepszym razie pod miastem, rodzicami wybranki jego serca.
Wanda (Iza Kuna) i Tadeusz (Adam Woronowicz), jak nietrudno się domyślić, są przeciwieństwem Małgorzaty i Andrzeja. Na miejscu “akcji” pojawiają się zmieszani i skrępowani - z jednej strony bogactwem, jakie sfinansowali rodzice młodego, z drugiej - faktem, że cala ta kosztowna szopka zada się na nic, bo… do ślubu nie doszło. Przyszłego męża w ostatniej chwili obleciał strach. A może poszedł po rozum do głowy? Między innymi nad tym nie omieszkają podebatować weselnicy. Bo skoro wódka już kupiona, to chyba żal, żeby nikt jej nie wypił, tak czy nie? Zabawa będzie więc trwać w najlepsze i stopniowo odkrywać najgorsze przywary każdej z rodzin.
“Zupa nic”
Pamiętacie zupę nic? Jeśli wasze dzieciństwo przypada na okolice lat 80-tych, macie szansę. Słodka mleczno-jajeczna zawiesina to danie, które dla wielu jest kwintesencją domowego smaku. Tak przynajmniej wspomina je reżyserka Kinga Dębska. I choć w jednym z wywiadów przyznała, że aktorom grającym w filmie słodycz nie przypadła do gustu, jej zdecydowanie przywodzi na myśl domowe ciepło i bezpieczeństwo.
Przyjmując taki punkt widzenia, to w zasadzie trudno o lepszy tytuł dla filmu, który jest jak zbiór pocztówek z PRL-u: takich, które pisaliście do rodziców z wakacji - ciepłych, odrobinę ckliwych, czasami lakonicznych, ale zawsze szczerych. I wesołych.
Humor jest tu kluczowy. “Zupa nic” to nie jest opowieść o kolejkowych traumach, niedostatku czy kombinatorstwie. To znaczy: jest, ale na długo po tym, jak reżyserka wszystkie te elementy we własnej głowie przepracowała. Pogodzona z własnymi wspomnieniami, serwuje nam tylko to, co ciepłe i przyjemne - mimomimo że ubrane w szaroburą jesionkę.
Tak tłumaczyła swoje podejście w jednym z wywiadów:
– Przez wiele lat miałam pretensje do moich rodziców o to, że mi czegoś zabronili lub czegoś od nich nie dostałam. Skupiałam się na tym, czego nie miałam. Musiałam dorosnąć, żeby zrozumieć, co im zawdzięczam. Moje traumy skończyły się wraz z ich śmiercią. Z perspektywy dorosłej kobiety widzę, jacy byli kolorowi, jak walczyli o to, żeby żyć po swojemu i wyjechać rozklekotanym maluchem w świat. Wcześniej tego nie widziałam – tłumaczy reżyserka.
“Zupa nic” to drugie podejście Kingi Dębskiej do własnej historii - pierwsze były “Moje córki krowy” (również dostępne na CANAL+ Online), które w 2016 roku podbiły serca Polaków.
Córki spotykamy znowu, co oczywiste, znacząco młodsze. Kasia i Marta wchodzą w wiek nastoletni i ze zgrozą obserwują zachowania rodziców: pielęgniarki Elżbiety marzącej o lepszym, bardziej kolorowym i pełnym przygód życiu, oraz architekta Tadeusza, człowieka wielu talentów, do których niestety nie należy tak cenione w PRL-u kombinatorstwo.
Ich życie toczy się swoim rytmem, który wyznaczają okazjonalne kłótnie czy rodzinne “tragedie” typu: zgubienie kartek tuż przed świętami. Jak się jednak okaże, czasem jedna rzecz może zmienić wszystko. W tym przypadku rola ta przypadła… pomarańczowemu maluchowi.
Zaintrygowani? A to dopiero początek. W bibliotece CANAL+ Online znajdziecie masę świetnych polskich komedii z różnych półek, nie tylko tych nostalgicznych. Nie brakuje opcji romantycznych ("To musi być miłość"), czy takich, które najlepiej oglądać z paczką przyjaciół na świeżo po paskudnym rozstaniu ("Facet (nie)potrzebny od zaraz"). Są też kalsyki - idealne na niedzielne popołudnie w towarzystwie rodziców ("U Pana Boga w ogródku"). Miłego oglądania!