Od czasów stanu wojennego wyrosło już w Polsce pokolenie ludzi, którzy z PRL-u pamiętają niewiele. Oni kartki, czy puste sklepowe półki znają tylko z opowieści rodziców. Są jednak tacy, którzy dobrowolnie postanowili sprawdzić, czy w tamtych czasach można było normalnie żyć. Witold Szabłowski, dziennikarz "Gazety Wyborczej" porzucił kapitalizm i przeniósł się do 1981 roku. O tym, co tam zastał, opowiada NaTemat.
Rozmowa z Witoldem Szabłowskim, pomysłodawcą projektu PRL
Katarzyna Kamińska: Jaka była pierwsza rzecz, którą zrobił Pan po powrocie do kapitalizmu? Witold Szabłowski:Przede wszystkim poszedłem na wielki kebab. Jako miłośnik Turcji, przez pół roku nie mogłem spokojnie przejść ulicami Warszawy. Poza tym podłączyłem się do Facebooka. Ale tak naprawdę przez te sześć miesięcy zaszczepiłem się na niego. Facebook i w ogóle internet jest fantastyczny jako narzędzie pracy. Na pewno była jakaś grupa ludzi, która przez brak łącza była wypchnięta z mojego kręgu towarzyskiego i teraz znów mogę się z nią komunikować. Ale po powrocie do sieci nie było wielkiego szału.
A jeśli chodzi o zmiany w wyglądzie? Zgolił Pan wąsy?
Wąsy zgoliłem już wcześniej, bo nie wydawały mi się stuprocentowym symbolem PRL, w końcu jedni je mieli, ale inni nie. Poza tym drażniły mnie na tyle, że nie wytrzymałem. Ale dopiero 22. stycznia z mojej głowy zniknęła zaczeska. Przez pół roku zapuszczałem jak najdłuższe włosy i udało się, osiągnąłem fryzurę a'la Dariusz Szpakowski. Ale tak naprawdę już w święta bałem się pokazać rodzinie. Od 22 nareszcie jestem już łysy i szczęśliwy.
A z czego najbardziej po powrocie do rzeczywistości cieszyły się współuczestniczki projektu - żona i córka?
Żona najbardziej cieszyła się z powrotu do naszego kapitalistycznego mieszkania. To nic, że jeszcze 30 lat będziemy spłacać kredyt, mimo wszystko to nasz kąt na ziemi. Z kolei córka tęskni za PRL-em, bo tam miała pod nosem plac zabaw, a teraz musi podróżować przez dziesięć minut. Poza tym, na nasze nieszczęście, zaraz po skończeniu projektu PRL zaczął padać śnieg. Kiedy tylko Marianna trochę zmarznie, chce wrócić do PRL, bo tam było cieplej. Na pewno trochę cieszy się, że zyskała pomarańcze i banany, ale nie była to wielka euforia. Tak naprawdę po skończeniu projektu zjadła dwie cząstki i zostawiła resztę. Po powrocie do kapitalizmu nie dostaliśmy jobla.
To znaczy, że PRL był dobry?
Oczywiście, że system polityczny i ekonomiczny był głupi. Ale relacje między ludźmi - dużo fajniejsze. Myślę, że to przez brak internetu, on popsuł nam kontakty z drugą osobą. W PRL ludzie mieli inne priorytety. Wtedy bez drugiego człowieka nikt by nie przeżył. Ludzie musieli umieć się dogadywać. Nawet w kolejce po mięso trzeba było mieć wysokie kompetencje komunikacyjne, inaczej nikt nie odłożyłby ci ładnego kawałka mięsa. W ogóle bardzo często próbowaliśmy postać w kolejkach. W końcu starsza pani na poczcie wyjaśniła nam, że teraz to już nie to samo. Każdy napycha sobie słuchawki w uszy i stoi sam. A wtedy kolejka była żywą strukturą, w której ludzie się poznawali, rozmawiali ze sobą, później nawzajem się odwiedzali. Można było poznać nawet żonę, czy męża. Kiedyś było biedniej, ale bliżej ludzi. Impreza z wódką i paluszkami też była super. Niespodziewane odwiedziny nie były czymś dziwnym. Parę razy próbowaliśmy tak robić, ale to nie do odtworzenia. Przychodząc do kogoś bez zapowiedzi mieliśmy poczucie, że zaburzaliśmy gospodarzom plan dnia. Bo o 12 mają pilates, a o 14 są już umówieni z kimś innym. Mam wrażenie, że daliśmy sobie coś zabrać, daliśmy się wpuścić w kanał technologii.
Przepis na mortadelę a'la PRL wg Witolda Szabłowskiego
1) przygotowujemy panierkę jak do kotletów schabowych
2) mortadelę kroimy w plastry grubości jednego lub półtora palca
3) plastry obtaczamy w panierce
4) mortadelę smażymy w głębokim oleju
No tak, w PRL technologii nie było, było za to mnóstwo nieosiągalnych dziś gadżetów. Jak udało się je zgromadzić?
Rzeczy gromadziliśmy przez rok. Postanowiliśmy, że nie ograniczymy się do meblościanki i starej kuchni, każdy przedmiot, nawet widelec, musiał być z epoki. Mieliśmy kilka sposobów na dotarcie do oryginalnych przedmiotów. Pomocny okazał się bazar na Woli. Ale przede wszystkim rozpuszczaliśmy wici wśród znajomych. To dało nam najwięcej. Ludzie mają mentalność chomików. Jeśli kiedyś w sklepie coś rzucano i mogli wziąć jedną sztukę, to brali jedną, a jeżeli pięć, to pięć, nawet jeśli nie były im potrzebne. A później odkładali wszystko na strychach lub w piwnicach. Cały myk polegał na tym, żeby do takich ludzi - chomików dotrzeć.
Jaki jest więc ulubiony gadżet, który udało się wychwycić?
To na pewno oryginalny radziecki egzemplarz gry „Wyścigówki” z 1983 roku. Nigdy nie byłem fanem wilka łapiącego jajka do koszyka, ale kiedy dorwałem tę, potrafiłem spędzić nad nią całą noc.
A ulubione danie?
To na pewno smażona mortadela. Na pewno gdyby dziś człowiek dostał coś takiego w restauracji, nawet by tego nie przełknął. Ale takie smaki razem z produktami codziennego użytku typu szampon Familijny, cofnęły mnie do dzieciństwa. Oczywiście były też minusy. Z PRL-u powróciłem z dodatkowymi sześcioma kilogramami.
Mimo tego i paru niedogodności, spróbowałby Pan jeszcze raz ruszyć z takim projektem?
Teraz byłoby już trudniej, bo nasza córka zaraz pójdzie do przedszkola i nie chcielibyśmy, żeby dzieci wyśmiewały się z niej, że nie ma koszulki z Myszką Miki, tylko zwykła, bawełnianą. Ale nie wykluczam podobnych projektów. Chcę jednak podkreślić, że nie udało nam się przenieść do PRL. Tak naprawdę chcieliśmy się przyjrzeć kapitalizmowi, sobie i światu. Zrezygnować z metra i półtorej godziny czekać na ikarusa, który ostatecznie i tak nie przyjeżdżał. Jeździć do pracy maluchem, który nie osiąga prędkości większej niż 80 kilometrów ze świadomością, że zaraz wyprzedzi nas furmanka. Takie przeżycia zmieniają stan ducha.