Film o Whitney to prawdziwy kalejdoskop emocji. Nie mogłem powstrzymać łez wzruszenia [RECENZJA]
Kamil Frątczak
09 stycznia 2023, 21:41·7 minut czytania
Publikacja artykułu: 09 stycznia 2023, 21:41
Whitney Houston nie trzeba nikomu przedstawiać. To nazwisko jest popularne na całym świecie i choć każdy zna jej największe przeboje, nie każdy zna jej historię. Powstało już wiele dokumentów na temat życia i twórczości wokalistki, ale bardzo długo czekałem na film biograficzny o ikonie muzyki lat 80. i 90. Poziom najnowszej produkcji jest wprost proporcjonalny do wielkiego talentu Whitney, a film to istny hołd dla jednego z największych głosów w dziejach muzyki.
Reklama.
Reklama.
"Whitney Houston: I Wanna Dance With Somebody" to najnowszy film biograficzny o życiu największej muzycznej ikony w reżyserii Kasi Lemmons
W rolę Whitney Houston wcieliła się zdobywczyni nagrody Brytyjskiej Akademii Filmowej Naomi Ackie, znana szerszej publiczności z serialu "The End of the Fuc*ing World"
Film to istny rollercoaster emocjonalny. Świetna obsada, wielkie przeboje i bardzo smutny scenariusz życia Whitney Houston powodują, że nawet przez chwilę się nie nudziłem
Przez prawie dwie i pół godziny chłonąłem Naomi Ackie jako Whitney, chcąc odebrać jej całe cierpienie i dać miłość, której tak bardzo pragnęła. Bardzo pragnąłem happy endu, jednak finał był nieunikniony
Whitney Houston to nazwisko, którego nikomu nie trzeba przedstawiać. Jedna z największych ikon w dziejach muzyki jest znana młodszym, jak i starszym, co było widać w trakcie seansu w warszawskiej Kinotece, na którym zgromadzili się przedstawiciele różnych pokoleń. Choć była niedziela i godzina 20:40, nie zabrakło chętnych, by obejrzeć historię wybitnej wokalistki.
Nie będę ukrywał, że jestem fanem Whitney Houston, jej ogromnego talentu i wrażliwości. Dokumenty na temat jej życia oglądałem kilkukrotnie i mogę śmiało powiedzieć, że za każdym razem cierpiałem razem z nią, patrząc, przez co przechodziła i jak bardzo własna rodzina zrobiła z niej produkt do zarabiania pieniędzy.
Po obejrzeniu "I Wanna Dance With Somebody" wracałem do domu ze znajomymi, tocząc rozmowy na temat filmu, jednak w środku czułem smutek, żal i niesprawiedliwość, że ta historia mogła skończyć się zupełnie inaczej. Nie żałuję ani grosza wydanego na ten film i to nie tylko za sprawą scenariusza, które napisało życie. Sukces tej produkcji miał "wielu ojców", a tak prawdę mówiąc – matek.
Już od pierwszej sceny widzimy więź Whitney Houston z jej matką Cissy. Nie łączyła ich tylko i wyłącznie relacja rodzic-dziecko, a mistrz-uczeń. To mama była nauczycielką Whitney i pokazała jej to, co najpiękniejsze w muzyce. Młoda Whitney zaczynała, śpiewając gospel w chórze kościelnym, którym dyrygowała jej matka, a wieczorami koncertowała z nią, będąc w jej chórkach.
Jednak moment, w którym Cissy Houston używa podstępu, by jej córka zaśpiewała przed łowcą talentów przyprawił mnie o dreszcze. I już na samym początku widzimy miłość i poświęcenie, których za chwilę zabraknie, bo w grę będą wchodziły pieniądze. Akcja bardzo szybko nabiera tempa, co moim zdaniem jest świetne, bo chciałem więcej i więcej.
Chwilę po tym, jak Davis słyszy wielki talent młodej Whitney, artystka podpisuje już pierwszy kontrakt i wydaje największe przeboje. Nie zdąży minąć kilka minut, a cała sala nuci pod nosem największe przeboje ikony popu.
Whitney na wyciągnięcie ręki. Prawie spełniłem swoje największe marzenie
Znajomi wielokrotnie pytali mnie, na czyj koncert z nieżyjących artystów poszedłbym najchętniej, gdybym mógł cofnąć czas. Za każdym razem bez zastanowienia odpowiadałem – Whitney Houston. Tym razem prawie spełniłem swoje największe marzenie. Realizatorzy brawurowo wprowadzili mnie w wielki świat show-biznesu, gdzie mogłem poczuć się, jakbym był na koncercie artystki, a momentami nawet stał obok niej.
Kiedy Whitney produkowała swój teledysk do piosenki "How Will I Know" poczułem się, jakbym był jego częścią. Zupełnie tak, jakbym brał udział w nagraniu. Wielkie brawa należą się Charlese Antoinette Jones, która wykonała świetną robotę, dbając o każdy, nawet najmniejszy szczegół przy projektowaniu kostiumów. Przez kilka chwil zastanawiałem się nawet, czy przypadkiem to nie są oryginalne ciuchy Whitney.
Naomi Ackie świetnie sprawdziła się w roli Whitney. Nie dość, że aktorka jest uderzająco podobna do ikony popu, to na dodatek każdy jej ruch jest przemyślany i wykonany z pełną dbałością o najmniejszy szczegół. Rusza się bardzo sprawnie, a na scenie zachowuje się tak, że wielokrotnie przecierałem oczy ze zdumienia. To bez wątpienia rola życia Ackie, a także rakieta, która wystrzeli jej karierę na sam szczyt. W tym wypadku śmiało mogę stwierdzić, że wróżę Oscara, a z pewnością nominację!
Jednak kiedy z głośników poleciały znane nam wszystkim przeboje, nie wytrzymałem. Na początku nabrałem się, bo wiedziałem, że Naomi Ackie oprócz posiadania świetnego warsztatu aktorskiego jest również piosenkarką. Jednak nie mogłem uwierzyć w to, że mogłaby zaśpiewać tak jeden do jednego, jak Whitney. W każdej scenie, kiedy aktorka "śpiewała", po prostu była nią. Pomimo tego słyszymy oryginalną ścieżkę dźwiękową i bardzo dobrze, bo "GŁOS" był tylko jeden.
Ze łzami w oczach patrzyłem na niespełnioną miłość Whitney, jej trudną relację z rodziną i mężem. Potrzebowała tylko wsparcia i miłości
W filmie bardzo sugestywnie pokazana została relacja Whitney z jej "najlepszą przyjaciółką" Robyn Crawford, w której rolę wcieliła się fenomenalna Nafessa Williams. Początkowo dwie młode kobiety poczuły do siebie "coś więcej", jednak na początku kariery wokalistki ojciec młodej Houston stanowczo zaprotestował ze względu na wiarę i reputację. Na tym skończyła się ich miłość, jednak tylko jednostronnie, ponieważ Robyn kochała Whitney do samego końca, co pięknie ukazała Williams.
Przez cały seans nieustannie towarzyszyła mi znane polskie powiedzenie: "Z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu". Poznałem Whitney, która za wszelką cenę próbowała odnaleźć się w bardzo skomplikowanym świecie show-biznesu. Jednak jej relacje z mężczyznami nie należały do najlepszych. Pierwotnie była bardzo przytłoczona przez ojca, a potem przez swojego męża Bobby'ego Browna, w którego znakomicie wcielił się Ashton Sunders.
Chociaż sama sobie była "marką" i szefową w jednym, to o wszystkim decydował ojciec, który jawnie ją oszukiwał. Zdecydowanie mężczyźni są tutaj czarnymi charakterami, jednak patrząc na życie Whitney, taka była prawda. Ojciec na łożu śmierci żądał od własnej córki 100 milionów dolarów, kiedy ta odwiedziła go w szpitalu. Mąż zdradzał ją jawnie i żył za jej pieniądze. Serce pękało mi na milion kawałków, bo ona nie chciała tak wiele. Pragnęła tylko kochać i być kochaną.
Nie kryłem łez, kiedy w jednej ze scen zamroczona Whitney pod wpływem narkotyków leży w wannie i spoglądając w górę zwraca się do Boga, mówiąc: "Daj mi siłę". Ona chciała żyć, niestety zabrakło jej poczucia, że ma dla kogo. Trudno jest opowiedzieć tak zagmatwaną historię w jednym filmie, dlatego wielu może zarzucić twórcom, że to, co niewygodne, zostało potraktowane "z grubsza".
Warto jednak nadmienić, że jednym z producentów filmu jest Clive Davis, producent muzyczny, który wypromował Houston, a także jest jednym z bohaterów tej historii. Nietrudno się zatem domyślić, że film miał być pewnego rodzaju hołdem dla jej talentu i wielkiej osobowości. Dlatego z pewnością nie chciano pokazywać tych najmroczniejszych chwil z jej życia, co mogliśmy zobaczyć w dokumentach "Can I Be Me?" czy "Whitney".
W "I Wanna Dance..." nie zobaczymy zatem brutalnych scen z uzależnieniami artystki. Podobnie jak w "Bohemian Rhapsody". Kwestia ta moim zdaniem wybrzmiewa wystarczająco, kiedy widzimy wokalistkę pod wpływem narkotyków, a także, kiedy diler przemyca je w długopisie, udając jednego z fanów proszącego o autograf.
Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić, to dosyć niefortunne zakończenie, na które śmiało mógłbym stwierdzić, że zabrakło pomysłu. Być może scena utonięcia w hotelowej łazience byłaby zbyt brutalna, dlatego też historia ucięła się w najmniej odpowiednim momencie. Na koniec zaś twórcy zafundowali nam to samo, co w historii z Freddiem Mercurym w roli głównej.
W finałowej scenie usłyszeliśmy dziesięciominutowy "The Impossible Medley" z rozdania American Music Awards z 1994 roku. Składanka zawierała trzy utwory o miłości: "I Love You, Porgy", "And I Am Telling You I'm Not Going", a także "I Have Nothing". Z każdym kolejnym dźwiękiem na mojej skórze pojawiała się jeszcze większa "gęsia skórka".
Był to jeden z największych muzycznych tryumfów w życiu Whitney Houston. Pierwotnie pomysł był dla wokalistki absurdalny i awykonalny. Finalnie efekt był powalający, a Whitney zaśpiewała obłędnie.
Nie żałowałem ani minuty. Kalejdoskop emocji, uśmiech, a nawet łzy smutku i radości – gwarantowane!
"I Wanna Dance With Somebody" to film, który chwyta za serce. Trudno mieć zastrzeżenia do scenariusza, bo to historia napisana przez życie. Jednak Kasi Lemmons, która wyreżyserowała film zadbała o każdy szczegół, podobnie jak w przypadku jej "Harriet". Produkcja broni się znakomitą grą aktorską, a także wielkimi przebojami, przy których trudno usiedzieć w miejscu. Choć wielu chciałoby się dowiedzieć nowych ciekawostek z życia artystki, historia niczym nie zaskakuje.
Film zyskuje na wartości dzięki rozmowom Whitney z Davisem, dzięki którym możemy dowiedzieć się jak powstawały największe przeboje. Mimo że ekranizacja trwa prawie dwie i pół godziny, nie odniosłem wrażenia "niekończącej się opowieści". Tę jakże smutną historię można byłoby przełamać większą ilością humorystycznych scen, jednak tych też nie brakuje, a uśmiech pojawiał się na mojej twarzy za każdym razem, gdy widziałem szczęście Houston.
Pomimo wszystko powstała bardzo wiarygodna opowieść od małej "Nippy" do wielkiej księżniczki Ameryki – Whitney Elisabeth Houston – która otrzymała przydomek "GŁOS". Film do tej pory zarobił już na świecie ponad 41 milionów dolarów i wciąż nie brakuje chętnych, by zobaczyć historię gwiazdy popu.
Jak wspomniałem wcześniej, oglądając ten film chciałbym, żeby ta historia skończyła się happy endem. Być może dlatego, że nie mogę pogodzić się z tym, że świat stracił najwybitniejszy głos w muzycznej historii.
Whitney Houston zostawiła po sobie wybitny dorobek artystyczny, a także rekordy, których nikt nie jest w stanie pobić, a ona sama przebiła nawet Beatles'ów. Niestety przypłaciła za to najwyższą ceną – życiem. W gruncie rzeczy smutna historia, jednak można się poczuć jak na koncercie jednej z najwybitniejszych gwiazd światowej estrady. Jedno jest pewne, świat nigdy nie miał, nie ma i nie będzie już miał takiego "GŁOSU".
Choć nie mogłem być na koncercie w Sopocie w 1999 roku, kiedy Whitney Houston pierwszy i ostatni raz była w Polsce, a moje marzenie o usłyszeniu jej "na żywo" umarło razem z nią, cieszę się, że złożono jej hołd za to, co zrobiła dla świata muzyki. Teraz śmiało mogę powiedzieć: Whitney, kochały Cię miliony, ale miliony to za mało, jeżeli nie dają Ci szczęścia najbliżsi. Dziękuję!