Quentin Tarantino, po dalekowschodnim "Kill Billu" i wojennych "Bękartach wojny", wziął na warsztat westerny. "Django" to hołd dla kolejnego gatunku kina, w którym reżyser bawi się konwencją i wielokrotnie puszcza oko do widza. Pomimo zmiany dekoracji, to jednak wciąż stary, dobry Tarantino – dialogi, postacie i przemoc w rozpoznawalnym stylu.
Uwaga, tekst może zawierać szczegóły dotyczące fabuły filmu
Kiedy krótko po obejrzeniu "Bękartów wojny" dowiedziałem się, że kolejnym filmem Quentina Tarantino będzie western, wiedziałem, że zrobi wszystko, by widzowie tak jak on pokochali ten gatunek. Bo reżyser "Wściekłych psów" jest zagorzałym fanem filmów opowiadających o Dzikim Zachodzie. Dlatego tak obficie wykorzystuje w swoich obrazach muzykę Ennio Moriccone, legendarnego twórcy muzyki do spaghetti westernów. Także w "Django" muzyka jest doskonała i warto zwrócić na nią uwagę.
Zobacz, trailer filmu
Jednak przede wszystkim powinniśmy wsłuchiwać się w dialogi, które jak zwykle u Tarantino są ostre i błyskotliwe, choć czasami mocno abstracyjne. Tym większe znaczenie ma tutaj dobór aktorów. Popis swoich umiejętności daje tutaj odkryty dla światowego kina właśnie przez Tarantino austiacki aktor Christoph Waltz (Dr King Scultz). Brawa należą się też Leonardowi DiCaprio (Calvin Candie), który chyba jeszcze nie uwolnił się od piętna "Titanica", a w "Django" zagrał dobrą rolę tyrana-właściciela plantacji Candyland. Mierzwi trochę eksponowanie na plakatach Broomhildy, którą gra przepiękna Kerry Washington – to w zasadzie mała rola, więc uczynienie z niej twarzy filmu to zabieg marketingowy wymierzony w mężczyzn.
"Django" to rzeczywiście film raczej dla nich, choć i tak mało tu krwi i przemocy jak na Tarantino. Ekran robi się czerwony właściwie tylko w pierwszych minutach filmu i podczas rozbitego na dwie części finału. Jednak rewolwerowe strzały rozlegają się często (tym bardziej, że ze strzelby pada czasem po kilka strzałów, a rewolwery dorównują magazynkami karabinom) i na ekranie ginie sporo ludzi.
Czasami dzieje się to w nieco komicznych okolicznościach. Django (Jamie Foxx) i dr Schultz przybywają na plantację człowieka zwanego Big Daddy (Don Johnson z "Nash Bridges"). Niemiecki łowca nagród ma zabić trzech braci Brittle, a tylko oswobodzony przez niego niewolnik wie jak wyglądają. Wykonują zadanie i odjeżdżają, ale rozzłoszczony utratą trzech strażników Big Daddy organizuje wyprawę odwetową. Grupa mężczyzn na koniach i w białych workach na twarzy przyjeżdża do obozowiska głównych bohaterów. I... – wyborna scena, którą ciężko opisać – trzeba zobaczyć.
Jednak obok groteskowych scen, są też sceny pokazujące okrucieństwo plantatorów i handlarzy niewolnikami, które jednoznacznie obrazuję stosunek reżysera zamierzchłej historii Stanów. Jednak reżyser daje znać, że okrucieństwo nie było tylko domeną białych. Czarnoskóry lokaj Candiego, Stephen (w tej roli ulubiony aktor Tarantino - Samuel L. Jackson, który zagrał w prawie wszystkich jego filmach), jest bodaj z największym szwarccharakterem.
To między Stephenem a Django dochodzi do ostatecznej rozgrywki, która jest stosunkowo abstrakcyjna. Wiemy doskonale, że choć Tarantino stara się zachować realizm, rezygnuje z niego dla widowiskowości. Najbardziej spektakularną śmierć Tarantino wymyślił dla postaci granej przez siebie.
Oczywiście takie momenty mogą zniechęcić widzów nieprzyzwyczajonych do stylu Tarantino. Jednak dla jego miłośników "Django" to prawdziwa gratka. Mnie produkcja przypadła do gustu bardziej niż "Bękarty wojny" i na pewno będę do niej wracał. Oczywiście czekając na kolejny film mistrza. Mam tylko nadzieję, że nie podobnie ocenią go członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej i nie powtórzą błędu z 1994 roku, kiedy Oscara za najlepszy film dali ckliwemu "Forrestowi Gumpowi" zamiast "Pulp Fiction". Chociaż widząc na liście nominowanych "Lincolna" trochę się boję o werdykt.