Beyonce zachwyciła śpiewając hymn podczas inauguracji prezydenta Baracka Obamy. Mimo że to jedna z najważniejszych uroczystości w amerykańskiej polityce, udało się zorganizować ją bez zbędnego patosu i zadęcia. Dlaczego taka uroczystość nie mogłaby odbyć się dla Bronisława Komorowskiego? I dlaczego Polacy w najważniejszych chwilach zawsze muszą stać na baczność? Rozmawiam z dr Markiem Szopskim, amerykanistą i socjologiem.
O czym świadczy sposób przeżywania państwowych uroczystości? I dlaczego mówi więcej, niż chcemy powiedzieć o naszym społeczeństwie? Rozmawiam z dr Markiem Szopskim, amerykanistą i socjologiem.
Jak to się dzieje, że Amerykanie potrafią nawet w najbardziej poważne uroczystości wpleść elementy popkultury, podejść do nich z lekkością? dr Marek Szopski: Większość administracji w jakimś sensie odwołuje się do ceremoniału kultury wyższej: królewskiej, dworskiej lub religijnej. Amerykanie stworzyli natomiast kulturę zupełnie inną, demokratyczną, reprezentującą wszystkich. Dlatego we wszystkich uroczystościach mamy tam elementy kultury popularnej. Jakikolwiek ceremoniał, który odwoływałby się do czego innego, byłby ceremoniałem nadętym, nieprzystającym do okazji.
Warto zwrócić uwagę na przemówienie, które prezydent wygłosił z okazji inauguracji. Odwoływał się w nim do rządów ludu, dla ludu i przez lud. Wymienił w nim to, co jego zdaniem należy rozumieć przez równość, wspomniał o emigrantach, osobach homoseksualnych. Powiedział: my wszyscy bierzemy w tym udział, wszyscy jesteśmy Amerykanami.
Forma i treść inauguracji były ze sobą spójne.
Dokładnie. W oprawie było miejsce dla Beyonce, Jamesa Taylora i chóru, który śpiewał religijną pieśń "Glory, Glory, Alleluja" przy akompaniamencie orkiestry wojskowej. Model amerykański jest modelem kultury klasy średniej, musi łączyć wszystkie nurty.
Ameryka nie znosi pompatyczności, ceremonia nie może być nadęta, nudna, wymaga poczucia humoru. Biorąc pod uwagę całość, to ta konkretna inauguracja była nawet bardziej poważna niż zwykle, bo Obama wygłosił istotne przemówienie. Nawet poważni słuchacze wydawali się nieco zaskoczeni, bo chcieli bić brawo i pokrzyczeć, a on wygłosił coś istotnego, powiedział jak będzie postępował w drugiej kadencji.
Dlaczego w Polsce uroczystości zawsze przebiegają w pozycji "na baczność"?
Nasz polski ceremoniał wywodzi się z dwóch obszarów: z jednej strony tego, co jest związane z kulturą szlachecką, specyficznie rozumianą dworskością. Z drugiej uzupełnia go kultura kościelna. Te dwa elementy sprawiają, że u nas dąży się do stworzenia dystansu, podkreślenia uroczystości, szczególności momentu.
Dodatkowo ciężko to uzupełnić kulturą popularną, bo u nas model popularny to jest model kultury ludowej. To było zresztą wykorzystywane do uświetnienia tego typu uroczystości w poprzednim ustroju.
Powiedział Pan, że amerykańskie ceremonie mają łączyć. Tymczasem nasze raczej dzielą. Choćby dzisiejsza rocznica wybuchu powstania styczniowego.
To prawda. Ceremoniał związany z koncepcją państwa narodowego, etnicznego jest wykluczający dla pewnych grup. W Ameryce, kiedy Obama mówi "fellow Americans", zwraca się do wszystkich obywateli. Tam bycie Amerykaninem spaja całą wspólnotę, która bardzo różni się w innych aspektach. W Polsce w tych samych okolicznościach mówi się: "Polacy", więc jeśli ktoś jest obywatelem, ale urodził się za granicą, może czuć, że nie mówi się do niego.
Jesteśmy przyzwyczajeni do narodowościowych i religijnych aspektów, a one są wykluczające. Nie da się powiedzieć: jestem Polakiem, ale mam rodziców z Wietnamu i nie jestem katolikiem. Coś zgrzyta w tym obrazie. Ale będziemy mieć coraz bardziej złożony typ społeczeństwa, więc odniesienia muszą nabierać stopniowo charakteru obywatelskiego, a nie etnicznego. Raczej "obywatele Polski", a nie "Polacy".
To nieunikniony proces?
Chyba nie ma innego wyjścia. Zresztą proszę spojrzeć też na Wielką Brytanię. W Zjednoczonym Królestwie najpierw człowiek jest Anglikiem, Walijczykiem, Pakistańczykiem, Hindusem. Ale wszyscy są Brytyjczykami. Tam rolę integracyjną spełnia monarcha, który nie jest reprezentantem partii ani innej grupy, ale wszystkich ludzi. Z punktu widzenia królowej, wszyscy przebywający na jej terytorium są poddanymi, w jej oczach równymi sobie.
Amerykański socjolog Peter Berger napisał pod koniec lat 50. książkę "Święty baldachim". Chodziło mu o to, że w określonych społecznościach taką rolę spełnia religia, która łączy je nawet, jeśli występują w nich inne różnice. W społeczeństwie multikulturalnym takim baldachimem jest konstytucja.
Wydaje się, że u nas baldachimem nie jest ani konstytucja, ani religia.
Racja, na gruncie politycznym kształtuje się już powoli tradycja obchodzenia tych samych uroczystości w inny sposób. Bronisław Komorowski robi swoje, Jarosław Kaczyński – swoje. To pokazuje, że nie są one traktowane jako inkluzywne, integrujące.
Dotychczas tylko prezydent Komorowski próbował połączyć różne nurty, idąc 11 listopada od pomnika Piłsudskiego do Dmowskiego. Ten zabieg był bardzo dobry, ale i tak nie wszyscy poczuli, że marsz prezydencki to ich miejsce. Ale dajmy sobie czas. Amerykańska tradycja ma ponad 200 lat, a żadna polska tradycja nie jest tak długa. Mało kto zdaje sobie sprawę, że 30 lat temu obchodziliśmy zupełnie inne święta – 1 maja, 22 lipca. Tego rodzaju ceremonie nabierają wartości kiedy pokryte są patyną czasu.